Kiedy dowiedziałem się, że została ogłoszona data beatyfikacji sługi Bożego Jana Pawła II, zrodziło się we mnie pytanie, które z pewnością zadaje sobie wiele osób: Dlaczego nie od razu kanonizacja?
Czas oczekiwania
Przecież papież był i jest postrzegany jako święty całego Kościoła, miał i ma realny wpływ na życie ludzi z całego świata, jest znany i kochany przez osoby wywodzące się z różnych narodowości i kultur, a nawet religii. Jego osoba jest ważna nie tylko dla katolików, ale również dla niektórych protestantów, prawosławnych, żydów, muzułmanów czy hinduistów. Czy więc Jan Paweł II ma pozostać przez najbliższy czas jedynie „lokalnym świętym”, czczonym np. tylko w Rzymie albo tylko w Polsce? Na te wątpliwości odpowiada postulator procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II ks. Sławomir Oder. W wywiadzie udzielonym dla „Gościa Niedzielnego” stwierdził: „Oczywiście, że w przypadku Jana Pawła II nie można mówić o kulcie lokalnym, ale z całą pewnością można wskazać na pedagogiczne podejście Kościoła. Szkoda byłoby zakwalifikować Jana Pawła II w poczet świętych i zamknąć tylko w jakiejś kościelnej niszy jako «świętą figurę». Oczekiwanie na kanonizację będzie takim czasem, w którym Jan Paweł II będzie blisko nas, będzie inspirował nasze myśli i zachęcał do miłości Chrystusa i Jego Kościoła” (GN z 23 stycznia 2011).
Gwiazda
Rzeczywiście, czas procesu beatyfikacyjnego, a potem kanonizacyjnego, jest szczególnym czasem poznawania przyszłego świętego. Warto zadać więc sobie kolejne pytanie (myślę, że ważniejsze od poprzedniego): Czy znam Jana Pawła II? Ja sam muszę szczerze odpowiedzieć: nie znam. Albo raczej: znam, ale tylko trochę. Znam z kilku przeczytanych książek – kilku spośród wielu, które napisał; znam z kilku wysłuchanych przemówień – kilku spośród przeszło 2 tys., które wygłosił; znam z relacji innych ludzi, z wybranych obrazów telewizyjnych, zdjęć... Widziałem go na tych obrazach rozbawionego i uśmiechniętego, ale też skupionego i zatroskanego, czasem zdecydowanego i pełnego energii, a nieraz zmęczonego, ale mimo wszystko niepoddającego się; widziałem, jak pielgrzymuje, przymierza egzotyczne stroje, znajduje sposób porozumienia z tyloma napotkanymi ludźmi, bierze na ręce dzieci, pociesza chorych. Widziałem, jak ludzie zabiegają o to, żeby choć na nich spojrzał, nie mówiąc już o podaniu ręki czy zamienionym słowie. Wręcz nieraz zazdrościłem tym, którzy dostąpili tego zaszczytu. Kogo więc widziałem? Gwiazdę. I to gwiazdę, którą nie był! Nie chodzi mi o to, że uważałem go za kogoś, kto szuka rozgłosu i oczekuje podziwu, ale że dostrzegałem głównie te aspekty jego życia, które zewnętrznie odpowiadają wizerunkowi gwiazdy – osoby znanej, cenionej, lubianej. To, co mówił, przechodziło obok. Wydawało się często nudne, a nawet, jeśli mogłoby zaciekawić, to nie było czasu, żeby słuchać. To, co się liczyło, to jego „jedyność”, „niepowtarzalność”, popularność, umiejętność zachowania się w każdej sytuacji, a nieraz wręcz, powiedziałby ktoś, filmowe czy teatralne gesty. To właśnie wzbudzało przyjemne emocje, na których tak łatwo się zatrzymać. Ale w jego zachowaniu nie było przecież teatru! Teraz wiem, że nie jest tym, kogo chciałem w nim widzieć, podobnie jak Chrystus nie jest Tym, kogo chcieli w nim zobaczyć ci, którzy Go odrzucili.
Zwykły człowiek
Kiedy więc zobaczyłem Jana Pawła II naprawdę? Było to w roku 1998 i trwało zaledwie kilkanaście sekund. Miałem to szczęście, że mogłem wraz z rodziną i tysiącami innych osób świętować 20. rocznicę wyboru Karola Wojtyły na papieża, będąc na placu św. Piotra. Była środa, dzień audiencji generalnej. Plac przed bazyliką, mogący pomieścić ok. 300 tys. osób, wypełniony po brzegi. Papież mimo choroby, która mu się w tych dniach przydarzyła, nie zrezygnował z tradycyjnego przywitania pielgrzymów, objeżdżając sektory. To było dla mnie wtedy najważniejsze. Chciałem, żeby papież przejechał koło mojego sektora i żebym mógł go zobaczyć z bliska. Chciałem zobaczyć go takiego, jak go sobie wyobrażałem. I rzeczywiście, po długim oczekiwaniu nadszedł ten moment. Nadjechał. Zobaczyłem go bez pośrednictwa obiektywów, kamer czy aparatów fotograficznych, a nawet nie poprzez kuloodporne szyby, które zwykle bywały zamontowane w papieskim aucie, bo tego dnia wyjątkowo papież jechał „otwartym” papamobile. Zobaczyłem go z bliska, a nie, jak do tej pory, w telewizji z odległości setek albo tysięcy kilometrów. Nie towarzyszyły mi tym razem też żadne komentarze, których nie brak w telewizyjnych relacjach, żadna muzyka nie tworzyła nastroju, jak to bywa w filmach. Nikt mi nie mówił, na co mam teraz zwrócić uwagę i o czym mam myśleć. Tym razem wszystko było „czyste”. Wtedy właśnie zobaczyłem Jana Pawła II „na żywo” i... zawiodłem się! Tak, chciałem zgodnie z poprzednim schematem zobaczyć „kogoś niezwykłego”. A tym czasem zobaczyłem... normalnego człowieka! Brzmi to dzisiaj może śmiesznie, ale przez to odkrywam, że to właśnie ta prostota i „normalność” Jana Pawła II jest czymś niezwykłym. Na placu św. Piotra zobaczyłem człowieka, którego twarz nie ukrywa zmęczenia i choroby, ani nie jest do niej przyklejony na stałe hollywoodzki uśmiech. Człowieka, który nie szuka na sobie spojrzeń ludzi w niego wpatrzonych, ale skupionym wzrokiem stara się zobaczyć i zrozumieć tych, którzy tak na niego czekają. Nie kolekcjonuje uśmiechów, oklasków i wymachiwań rękami, nie chce się nikomu przypodobać. Wie dokładnie, dlaczego jest na tym miejscu, ale jednocześnie nie stara się ukryć trudów swojej służby. I tak, mając to wszystko wypisane na twarzy, „po prostu” przejechał, dając mi do zrozumienia, że to nie jest ta „najważniejsza chwila”. On patrzył gdzieś dalej...
Popularność za cenę zamachu?
Tutaj dochodzimy do trzeciego już pytania, i chyba znowu ważniejszego od poprzednich: Do czego Jan Paweł II dążył i na czym mu zależało? Czy zależało mu na popularności, sławie, uznaniu itp. rzeczach? Biorąc pod uwagę to, że na Msze święte, którym przewodniczył, i na spotkania z jego udziałem przychodziło więcej ludzi niż na niejeden koncert (czasem setki tysięcy, a nieraz nawet miliony osób), że zainicjowane przez niego Światowe Dni Młodzieży (których w tym roku jest patronem) z roku na rok przyciągały coraz więcej chętnych, że zjeździł prawie cały świat (odwiedził ponad 200 krajów, odbywając przeszło 100 pielgrzymek) i spotykał się z niezliczoną liczbą osób, ktoś mógłby przypuszczać, że tak. Czy jednak jest ktoś, kto starałby się zdobyć to wszystko, wyrażając opinie niezgodne z kreowanymi w świecie ideami, nie podporządkowując się opinii innych, nie ustępując, gdy inni starają się wywrzeć presję...? Być może tak, choć byłoby to trudne. Ale wreszcie, czy ktoś życzyłby sobie takiej „popularności”, której ceną jest zamach na życie? Zdecydowanie nie. Co więc było dla papieża najważniejsze? Aby odpowiedzieć na to pytanie, może powinienem przeczytać resztę książek, encyklik i innych dokumentów przez niego wydanych? Gdybym to jednak nawet zrobił, to i tak wszystkiego z nich bym z pewnością nie zrozumiał. Może więc powinienem wysłuchać pozostałych homilii, przemówień? To również mogłoby pomóc, ale nawet gdybym był w stanie to uczynić, to większości z wypowiedzianych słów pewnie bym nie zapamiętał. Gdzie mam więc szukać odpowiedzi? W momencie, kiedy zacząłem się nad tym zastanawiać, przypomniał mi się obraz papieża, uczestniczącego w Drodze Krzyżowej, która tradycyjnie organizowana była w Koloseum w Wielki Piątek. Zwykle bywało tak, że Ojciec Święty przy XIV stacji brał krzyż i sam go niósł. Tym razem było jednak inaczej. Ta ostatnia stacja ostatniej Drogi Krzyżowej była inna. Papież nie miał siły iść, dlatego siedział w swojej prywatnej kaplicy, a w rękach ściskał krzyż. Nie niósł go, ale w jakiś sposób sam za nim szedł. Wtedy nic nie pisał, nic nie mówił, nikogo nie pozdrawiał. To inni czytali rozważania, wypowiadali słowa modlitwy, rozmawiali, komentowali. On milczał. I tak sobie myślę, że to wszystko, co było wcześniej (zarówno jego widoczna działalność, jak i ta ukryta przed ciekawymi oczami część życia), było przygotowaniem do tego spotkania, które w tej Drodze Krzyżowej zostało jakoś zapowiedziane, do jego spotkania z Chrystusem. Tego spotkania, które miało miejsce 2 kwietnia 2005 r.
Sądzę, że Ojciec Święty chciał być do tego spotkania dobrze przygotowany. Ale nie tylko on sam, bo i nas przygotowywał do spotkania z Chrystusem, które każdy kiedyś musi przeżyć sam. To, że Jan Paweł II jest już w niebie, świadczy o tym, że spotkanie to nie musi być dniem strachu, ale zaufania. Nie musi być czasem smutku, ale ulgi i radości. I że ten dzień jest początkiem czegoś wspaniałego. On nie przestaje nas przygotowywać do tego dnia także teraz, kiedy nie jest już ograniczony czasem, przestrzenią czy złym stanem zdrowia.
Co więc mogę teraz zrobić? Chcę, żeby Ojciec Święty pomógł również mi przygotować się na ten dzień. Zapytam go, co chce mi powiedzieć. Pójdę do regału z książkami, wyjmę jedną z nich i zacznę czytać…
Trafiłem na posynodalną adhortację apostolską Ojca Świętego Jana Pawła II Vita consecrata. Papież napisał tam m.in. „Rola życia konsekrowanego w Kościele jest tak doniosła, że postanowiłem zwołać Synod, który podjąłby głębszą refleksję nad jego znaczeniem i perspektywami na przyszłość (…). Wszyscy zdajemy sobie sprawę, jakim bogactwem jest dla wspólnoty kościelnej dar życia konsekrowanego w całej różnorodności jego charyzmatów i instytucji”. A więc moje życie w tym momencie jest tak ważne dla całego Kościoła. Postaram się to lepiej przemyśleć, przygotowując się do beatyfikacji Jana Pawła II, ale i do spotkania z Chrystusem, które czeka mnie, gdy skończy się moje życie na ziemi.
A Ty, co teraz zrobisz…?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.