Samotność piękna i groźna.

publikacja 07.07.2010 20:31

Samotność – gdy spojrzeć na nią w sposób płytki – staje się przekleństwem lub bliżej nieokreślonym „powołaniem”, lub, co gorsza „losem”. Ktoś jest dłużej sam? Już cała armia znajomych, skądinąd ludzi o dobrej woli, i może całkiem Bożych, zaczyna kombinować: a może on ma powołanie do samotności? A może powinien być księdzem?

eSPe 90/3/2010 eSPe 90/3/2010

 

Wszyscy chcieli wyswatać Pawła. „Chłopie, masz już 29 lat, zobacz, wszyscy się pożenili, a ty co? Może ty masz powołanie do bycia księdzem, zastanów się nad tym” – mówił Grzesiek, kolega ze wspólnoty, od trzech lat mąż Lidki. „Paweł to taki Piotruś Pan, taki Pawełek Pan” – żaliła się ludziom Basia, która jakoś nie miała szczęścia do mężczyzn, i niedawno zerwał z nią chłopak. „Nie chce się zaangażować w żaden związek, woli swoje starokawalerskie nawyki. Tchórz, i tyle”.

Marta była starsza od Pawła o 8 lat. Bardzo przeżywała swoją samotność. Tu już ludzie zdawali się bezradni, i nawet jej nie swatali, patrzyli tylko z niemym współczuciem: „Widocznie jej nie dane...” – mówiły dziewczyny, a niektóre dodawały: „Cóż, jest niezbyt urodziwa...”. Rodzina także martwiła się. „To już ostatni dzwonek, albo i po ostatnim dzwonku...”, mówiła ciotka, lekarka, wspominając przy tym coś o „starych pierwiastkach”. Martę bolały te uwagi, ale cóż miała zrobić – musiała ich wysłuchiwać.

****

Samotność. Tomasz Merton modlił się o nią, i usłyszał: „Ludzie będą cię chwalić, ale ich pochwały staną się dla ciebie płonącym stosem – pokochają cię, lecz to tylko uśmierci twoje serce i zawiedzie cię na pustynię (...) A gdy zażyjesz już trochę sławy, i trochę miłości (...) wówczas dopiero przyjdziesz do posiadania tej samotności, której tak długo pragnąłeś”[1]. Jakże inaczej mówi o samotności Bóg do Mertona, niż my słyszymy na co dzień od naszych przyjaciół, znajomych i rodziny.

Samotność – gdy spojrzeć na nią w sposób płytki – staje się przekleństwem lub bliżej nieokreślonym „powołaniem”, lub, co gorsza „losem”. Ktoś jest dłużej sam? Już cała armia znajomych, skądinąd ludzi o dobrej woli, i może całkiem Bożych, zaczyna kombinować: a może on ma powołanie do samotności? A może powinien być księdzem? Może taki jest już jego los? Kogoś innego, kto w danym momencie życia jest sam, ludzie wokół otaczają pozornym współczuciem: biedna, jest samotna, pewno dlatego, że nieatrakcyjna dla facetów... Chciałbym zająć się najbardziej rozpowszechnionymi mitami. Pierwszy z nich dotyczy spojrzenia na czas samotności. Ta bowiem – jeżeli nie jest potwierdzona własnym wyborem życia pustelniczego – jest tylko samotnością w danym momencie życia ludzkiego. Mamy natomiast skłonność do rozciągania aktualnego momentu na całość życia. Podobnie jest w naszej rozemocjonowanej kulturze z przejściowymi uczuciami. Gdy ktoś jest smutny – często wydaje się mu, że będzie smutny już zawsze. Gdy zaś ktoś jest samotny, często przypisuje to swojemu losowi bądź powołaniu – w każdym razie jakimś niezależnym od siebie siłom, które w tajemniczy sposób kształtują życie, i na które w zasadzie nie mamy wpływu. Jestem samotny, widocznie to mi jest dane, i tak już będzie.

Tymczasem możemy zrozumieć samotność dopiero, gdy spojrzymy na nią jako na stan, w którym jesteśmy w danej chwili. Jest to logiczna konsekwencja wszystkiego, co działo się do tej pory w historii naszego życia. Nie ślepych i niedostępnych nam sił – ale zdarzeń, własnych wyborów, naszych relacji z Bogiem, z rodziną, z innymi ludźmi.

Jeżeli przyjrzymy się samotności i zaczniemy ją postrzegać jako moment w historii naszego życia, wyrastający z tej historii, mamy szansę na obalenie kolejnej grupy mitów, które wiążą się z powierzchownymi tłumaczeniami samotności. Dlaczego ona nie ma męża? Bo jest brzydka, mało bystra. Dlaczego on nie ma żony? Bo jest niezaradny, zaniedbany, bezrobotny. Takie słowa pozornie wystarczają ludziom, by odnaleźć się w świecie. Ale w rzeczywistości to słowa powierzchowne, które mogą raczej zaciemnić rzeczywistość niż dać światło. Bo cóż to znaczy:„ona jest brzydka”? Przecież szczęśliwe w małżeństwach są zarówno osoby, które spełniają społeczne kryteria urody, jak i te, które ich nie spełniają; a wśród nieszczęśliwych małżeństw znajdzie się wiele takich, w których oboje są piękni niczym Angelina Jolie i Brad Pitt. A poza tym: dlaczego ta sama kobieta nie podoba się dziesięciu mężczyznom, a dla jedenastego jest najcudowniejsza?

I cóż to znaczy, że „on jest bezrobotny”? Może właśnie odnajduje samego siebie, swoje predyspozycje i pragnienia, i musiał zerwać z poprzednią pracą, by odnaleźć miejsce, w którym za dwa, trzy lata zarobi dużo więcej? John Eldredge pisze w „Drodze dzikiego serca”, iż życie i rozwój każdego mężczyzny dzieli się na etapy: czas bycia Ukochanym Synem, czas Kowboja, następnie etap Wojownika, Kochanka, Króla, i – najczęściej już na starość – Mędrca. Największa krzywda, jaką można uczynić mężczyźnie, to kazać mu być Kochankiem, kiedy nie przeszedł do końca etapu Wojownika czy Kowboja. Społeczeństwo niestety bardzo często robi coś takiego – choćby naklejając ludziom etykietki „starego kawalera” czy „starej panny”.

****

Paweł faktycznie od dawna nie wiązał się z żadną kobietą. W głębi duszy bał się, ale to nie było tchórzostwo. Jego ojciec pracował do nocy, a w wolne dni siedział przed telewizorem. Matka też była zapracowana nie miała czasu zająć się nim. Paweł był samotnikiem, najlepiej czuł się w świecie matematyki. Czasem zaglądał do kieliszka, ale rzadko przebywał z innymi ludźmi, zatopiony w smutnych myślach. Dopiero dwa lata temu przełamał się, i odtąd regularnie bywał we wspólnocie postakademickiej. Na najbliższe wakacje planował się wybrać na spływ kajakowy z ludźmi ze wspólnoty.

Marta w czasach wczesnej podstawówki była piękną, długowłosą, zielonooką dziewczynką. Wyglądała jak mała księżniczka, lubiła taniec i długie sukienki. Gdy miała pięć lat, ojciec zaczął zaglądać do kieliszka, i z roku na rok pił coraz więcej. Potrafił uderzyć córkę lub krzyknąć na nią, gdy, jak to mówił, „zawracała mu głowę”. Na początku liceum Marta – rozpaczliwie szukająca miłości - zakochała się w szkolnym przystojniaku, Arku, jednak ten wyśmiał jej zaloty. Wtedy ścięła włosy na pazia, założyła szare dżinsy i sweter, i obiecała sobie, że już nigdy nie otworzy serca przed żadnym facetem.

 

 

****

Presja społeczeństwa jest bardzo duża. Wielu ludzi, których przygniatają własne problemy, drażnią ci, którzy są na życiowym rozdrożu. Więc próbujemy „ujarzmić” naszych samotnych – albo namawiając ich do szybkiego zawarcia związku, albo do „przyjęcia własnego losu” - do spojrzenia na samotność jako na stan ciągły. Jednak zarówno wejście w związek, jak i potwierdzenie własnej samotności decyzją, musi pochodzić z głębi serca, a nie może być jedynie efektem czyichś rad czy też pragnienia, żeby „już to mieć za sobą”. Może tu pojawić się pytanie: jak mam patrzeć na samotność jako na „aktualny moment”, skoro mam już 40 lub 45 lat? Wszystkim borykającym się z podobnym pytaniem polecam szczególnie film „Cienista dolina”, opowiadający o wielkiej miłości Clive’a Staplesa Lewisa. Lewis poznał swoją ukochaną Joy Gresham, kiedy miał 54 lata...

Tu oczywiście pojawiają się argumenty dotyczące zegara biologicznego. Po czterdziestce trudniej urodzić zdrowe dziecko – powiedzą lekarze, i trudno im nie przyznać racji. "Nie możemy już czekać", mówią moje rozmówczynie. "Wy mężczyźni możecie czekać i do pięćdziesiątki, ale nas goni biologia.". To faktycznie bardzo trudny i delikatny temat. Pierwsze, co zastanawia: te argumenty zaczynają się pojawiać już u bardzo młodych dziewcząt (28-30 lat), w przypadku których powoływanie się na zegar biologiczny jest całkowicie nieuzasadnione. Czy to nie jest przemożny wpływ społeczeństwa, które chciałoby dostosować nas do swoich schematów? Druga sprawa: samo macierzyństwo jest na pewno niezwykle piękne. Jednakże czy warunkiem sine qua non macierzyństwa nie jest miłość wzajemna małżonków? Znam zarówno małżeństwa, które nie mają ze sobą dzieci, a jednak są szczęśliwe (przykładami z historii są choćby G.K.Chesterton i jego ukochana żona Frances Blogg), jak i małżeństwa, które mają dzieci, a są nieszczęśliwe, i dodatkowo to nieszczęście przenoszą na kolejne pokolenia. Gdy kobieta da się wciągnąć w wir paniki związanej rzekomo z zegarem biologicznym? Zaczyna się w niej tworzyć głębokie przekonanie, że trzeba porzucić złudzenia co do pięknej i prawdziwej miłości, że trzeba dostosować się do świata i do facetów, którzy "są tacy, jacy są", bo "nie można czekać w nieskończoność". Fajnych mężczyzn nie ma, ale związek z facetem jest jedyną drogą, żeby osiągnąć cele: brak samotności i dziecko. Więc trzeba próbować z tymi niefajnymi. „Może jak już go zdobędę, to jakoś wychowam. Tylko muszę być niezależna, muszę uważać na każdym kroku, żeby nie wykorzystał mnie, nie pozbawił godności". Albo zupełnie odwrotnie: dać sobie spokój z miłością, może iść do zakonu...

Jakie są efekty takiego myślenia? Nieudanych, nieszczęśliwych małżeństw są setki w promieniu kilku kilometrów. Wiele jest też nieszczęśliwych zakonnic, które za pierwsze otrzymane w zakonie kieszonkowe kupują całą masę dziecięcych ubranek, i księży popadających w kolejne romanse. Każdy zgniły kompromis, każde zamiecenie pod dywan wyjdzie na jaw i kiedyś trzeba będzie stanąć z nim twarzą w twarz.  Natomiast, gdy jednak nie idziemy na kompromis, może pojawić się kolejna Ciotka Dobra Rada i oskarżyć osobę czekającą na prawdziwą miłość o "wybredność". Że niby to czekanie na księcia z bajki. Dla mnie sprawa jest prosta. Wybredność w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z czekaniem na  prawdziwą miłość. Jeżeli kobieta nie chce być z mężczyzną, bo jej on w ogóle nie pociąga, albo dlatego, że ma zupełnie inne cele i wartości, np. doraźna przyjemność jest dla niego ważniejsza od prawdziwego dobra - to to nie jest żadna wybredność. Co innego, gdy wahamy się, bo „on” zarabia za mało, albo „ona” waży o parę kilo więcej od średniej krajowej, albo „on” jest „nie z takiej rodziny, jak sobie wymarzyłam”... To własne sumienie, a nie głosy matko-ciotek, powiedzą nam, gdzie się zaczyna wybredność - o ile uczciwie go słuchamy.

No i ostatni mit – powołanie do samotności. To dość nieprecyzyjne, i przez to zafałszowane sformułowanie, jednak bardzo popularne w kościelnym świecie. Nie ma czegoś takiego jak powołanie do samotności, jest powołanie do świętości, do życia z Bogiem, i może ono – w niektórych przypadkach - wyrażać się w bezpośrednim kontakcie z Nim. Wtedy można mówić o życiu kontemplacyjnym. W innych przypadkach samotność jest przyczółkiem do działania – na przykład u misjonarzy. Ale żaden człowiek nie jest powołany do samotności jako takiej. Wszyscy jesteśmy powołani do bycia z drugą osobą. Czasem tą Osobą jest Bóg sam, i wtedy bywa sytuacja, kiedy rezygnujemy z obecności innych ludzi lub z zakładania rodziny. Zresztą nawet najlepszy związek nie sprawi, że samotność zniknie całkowicie (to kolejny mit do obalenia!). Najważniejsze, że ta samotność jest po to, jak usłyszał Merton, „abyś mógł stać się bratem Boga i nauczyć się poznawać Chrystusa ludzi wypalonych płomieniem[2].

****

Paweł nie ugiął się pod presją. Ciężko pracował nad sobą przez nadchodzące lata. Na nowo uczył się zaufania do ludzi, polubił przebywać z nimi. Poradził sobie z męczącymi nałogami, zaczął pokonywać lenistwo i depresję. Kiedy skończył 31 lat, bez pamięci zakochał się w swojej o siedem lat młodszej studentce, Ani. Z wzajemnością.

Któregoś razu, wracając smutnymi ulicami do domu, Marta spotkała swoją koleżankę z czasów dzieciństwa, starszą o kilka lat Grażynę, która zaprosiła ją do dyskusyjnego klubu filmowego. Grażyna – ruda, roześmiana, z rumianą twarzą i kręconymi włosami - była mamą dwojga uroczych chłopców i żoną Leszka. Marta patrzyła jak urzeczona – więc jednak istnieje szczęśliwa miłość. Jednak jej prawdziwą pasją stało się kino. Ta pasja połączyła ją i Marcina – najpierw korespondowali ze sobą, potem spędzili razem wiele popołudni... Aż wreszcie, wychodząc w sierpniowy wieczór z kościoła – ona w długiej, białej sukni, on w ciemnym garniturze – minęli się z inną parą, która miała brać ślub za godzinę. Tą drugą parą byli Ania i Paweł.

[1] Thomas Merton, Siedmiopiętrowa góra, tłum. M. Morstin Górska, Kraków 1972, str. 510.
[2] Tamże, str. 511.