Samotność – gdy spojrzeć na nią w sposób płytki – staje się przekleństwem lub bliżej nieokreślonym „powołaniem”, lub, co gorsza „losem”. Ktoś jest dłużej sam? Już cała armia znajomych, skądinąd ludzi o dobrej woli, i może całkiem Bożych, zaczyna kombinować: a może on ma powołanie do samotności? A może powinien być księdzem?
****
Presja społeczeństwa jest bardzo duża. Wielu ludzi, których przygniatają własne problemy, drażnią ci, którzy są na życiowym rozdrożu. Więc próbujemy „ujarzmić” naszych samotnych – albo namawiając ich do szybkiego zawarcia związku, albo do „przyjęcia własnego losu” - do spojrzenia na samotność jako na stan ciągły. Jednak zarówno wejście w związek, jak i potwierdzenie własnej samotności decyzją, musi pochodzić z głębi serca, a nie może być jedynie efektem czyichś rad czy też pragnienia, żeby „już to mieć za sobą”. Może tu pojawić się pytanie: jak mam patrzeć na samotność jako na „aktualny moment”, skoro mam już 40 lub 45 lat? Wszystkim borykającym się z podobnym pytaniem polecam szczególnie film „Cienista dolina”, opowiadający o wielkiej miłości Clive’a Staplesa Lewisa. Lewis poznał swoją ukochaną Joy Gresham, kiedy miał 54 lata...
Tu oczywiście pojawiają się argumenty dotyczące zegara biologicznego. Po czterdziestce trudniej urodzić zdrowe dziecko – powiedzą lekarze, i trudno im nie przyznać racji. "Nie możemy już czekać", mówią moje rozmówczynie. "Wy mężczyźni możecie czekać i do pięćdziesiątki, ale nas goni biologia.". To faktycznie bardzo trudny i delikatny temat. Pierwsze, co zastanawia: te argumenty zaczynają się pojawiać już u bardzo młodych dziewcząt (28-30 lat), w przypadku których powoływanie się na zegar biologiczny jest całkowicie nieuzasadnione. Czy to nie jest przemożny wpływ społeczeństwa, które chciałoby dostosować nas do swoich schematów? Druga sprawa: samo macierzyństwo jest na pewno niezwykle piękne. Jednakże czy warunkiem sine qua non macierzyństwa nie jest miłość wzajemna małżonków? Znam zarówno małżeństwa, które nie mają ze sobą dzieci, a jednak są szczęśliwe (przykładami z historii są choćby G.K.Chesterton i jego ukochana żona Frances Blogg), jak i małżeństwa, które mają dzieci, a są nieszczęśliwe, i dodatkowo to nieszczęście przenoszą na kolejne pokolenia. Gdy kobieta da się wciągnąć w wir paniki związanej rzekomo z zegarem biologicznym? Zaczyna się w niej tworzyć głębokie przekonanie, że trzeba porzucić złudzenia co do pięknej i prawdziwej miłości, że trzeba dostosować się do świata i do facetów, którzy "są tacy, jacy są", bo "nie można czekać w nieskończoność". Fajnych mężczyzn nie ma, ale związek z facetem jest jedyną drogą, żeby osiągnąć cele: brak samotności i dziecko. Więc trzeba próbować z tymi niefajnymi. „Może jak już go zdobędę, to jakoś wychowam. Tylko muszę być niezależna, muszę uważać na każdym kroku, żeby nie wykorzystał mnie, nie pozbawił godności". Albo zupełnie odwrotnie: dać sobie spokój z miłością, może iść do zakonu...
Jakie są efekty takiego myślenia? Nieudanych, nieszczęśliwych małżeństw są setki w promieniu kilku kilometrów. Wiele jest też nieszczęśliwych zakonnic, które za pierwsze otrzymane w zakonie kieszonkowe kupują całą masę dziecięcych ubranek, i księży popadających w kolejne romanse. Każdy zgniły kompromis, każde zamiecenie pod dywan wyjdzie na jaw i kiedyś trzeba będzie stanąć z nim twarzą w twarz. Natomiast, gdy jednak nie idziemy na kompromis, może pojawić się kolejna Ciotka Dobra Rada i oskarżyć osobę czekającą na prawdziwą miłość o "wybredność". Że niby to czekanie na księcia z bajki. Dla mnie sprawa jest prosta. Wybredność w rzeczywistości nie ma nic wspólnego z czekaniem na prawdziwą miłość. Jeżeli kobieta nie chce być z mężczyzną, bo jej on w ogóle nie pociąga, albo dlatego, że ma zupełnie inne cele i wartości, np. doraźna przyjemność jest dla niego ważniejsza od prawdziwego dobra - to to nie jest żadna wybredność. Co innego, gdy wahamy się, bo „on” zarabia za mało, albo „ona” waży o parę kilo więcej od średniej krajowej, albo „on” jest „nie z takiej rodziny, jak sobie wymarzyłam”... To własne sumienie, a nie głosy matko-ciotek, powiedzą nam, gdzie się zaczyna wybredność - o ile uczciwie go słuchamy.
No i ostatni mit – powołanie do samotności. To dość nieprecyzyjne, i przez to zafałszowane sformułowanie, jednak bardzo popularne w kościelnym świecie. Nie ma czegoś takiego jak powołanie do samotności, jest powołanie do świętości, do życia z Bogiem, i może ono – w niektórych przypadkach - wyrażać się w bezpośrednim kontakcie z Nim. Wtedy można mówić o życiu kontemplacyjnym. W innych przypadkach samotność jest przyczółkiem do działania – na przykład u misjonarzy. Ale żaden człowiek nie jest powołany do samotności jako takiej. Wszyscy jesteśmy powołani do bycia z drugą osobą. Czasem tą Osobą jest Bóg sam, i wtedy bywa sytuacja, kiedy rezygnujemy z obecności innych ludzi lub z zakładania rodziny. Zresztą nawet najlepszy związek nie sprawi, że samotność zniknie całkowicie (to kolejny mit do obalenia!). Najważniejsze, że ta samotność jest po to, jak usłyszał Merton, „abyś mógł stać się bratem Boga i nauczyć się poznawać Chrystusa ludzi wypalonych płomieniem”[2].
****
Paweł nie ugiął się pod presją. Ciężko pracował nad sobą przez nadchodzące lata. Na nowo uczył się zaufania do ludzi, polubił przebywać z nimi. Poradził sobie z męczącymi nałogami, zaczął pokonywać lenistwo i depresję. Kiedy skończył 31 lat, bez pamięci zakochał się w swojej o siedem lat młodszej studentce, Ani. Z wzajemnością.
Któregoś razu, wracając smutnymi ulicami do domu, Marta spotkała swoją koleżankę z czasów dzieciństwa, starszą o kilka lat Grażynę, która zaprosiła ją do dyskusyjnego klubu filmowego. Grażyna – ruda, roześmiana, z rumianą twarzą i kręconymi włosami - była mamą dwojga uroczych chłopców i żoną Leszka. Marta patrzyła jak urzeczona – więc jednak istnieje szczęśliwa miłość. Jednak jej prawdziwą pasją stało się kino. Ta pasja połączyła ją i Marcina – najpierw korespondowali ze sobą, potem spędzili razem wiele popołudni... Aż wreszcie, wychodząc w sierpniowy wieczór z kościoła – ona w długiej, białej sukni, on w ciemnym garniturze – minęli się z inną parą, która miała brać ślub za godzinę. Tą drugą parą byli Ania i Paweł.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.