Takiego finału nikt się nie spodziewał. W korytarzu kilka zapłakanych dziewcząt milcząc wpatrywało się w podłogę. Ci, którzy poszli dalej, wytrzymywali kilka minut, nim pojawiały się pierwsze, mimowolne łzy...
Ksiądz mówił dalej: „... i dlatego nie rozumiem, dlaczego wielu z was nie chce pokazać światu, jak dobrym jest człowiekiem” – zaciekawienie uniosło kilka zaspanych głów.
„Znam was. Rozmawiałem z każdym. Wtedy jesteście prawdziwi, otwarci, troski i uczucia. Przed sobą nawzajem udajecie kamienie, jakbyście się wstydzili prawdy...”
Większość udawała, że nie słyszy. Tak było wygodniej.
W poszukiwaniu ziarna
Po drugiej nocy niemal trzeba było wzywać pogotowie. Kilka osób nie było w stanie otworzyć oczu. Było już wiadomo, że te rekolekcje nie przejdą bez echa. Wychowawczynie zapowiadały zmianę regulaminu szkoły oraz wydalenie z niej niektórych osób. Zaczęło się pakowanie. Przygnębienie, zmęczenie i wszędobylski ból głowy zdawały się flegmatycznie opływać ośrodek gęstą mgłą.
Pokoje były posprzątane, a plecaki pękały w szwach, gdy cała grupa czekała na śniadanie. Robert rozglądał się po stole, znudzenie i sarkazm wyginały jego twarz. Czarek z kubkiem herbaty w ręce oparł się o ścianę, i zastygł. Trzy dość tęgie pannice obraziły się na cały świat. Siedziałam obok dziewcząt z zielonego pokoju, gdy dosiadł się do nas ksiądz Daniel. Poprawił swe niemal niewidoczne okulary.
„– Wiecie dziewczyny, że nie jedziemy prosto do domu?” – zagadał, wodząc wzrokiem po sali. „– Zahaczymy jeszcze o jedną miejscowość” – zdradził nam. Nadia popatrzyła na niego pytająco.
„– Tam jest takie miejsce, które pozwala zasiać ziarno. A co z nim zrobicie... to już zależy od waszej wolności”. Popatrzyły na księdza z politowaniem. Monika i Karolina wymieniły porozumiewawcze spojrzenia, i wzruszyły ramionami. Wkrótce wsiedliśmy do autobusu. „– Odwiedzimy naszych przyjaciół” – poinformował ksiądz ku zmieszaniu licealistów. „– Najpierw pójdziemy do sklepu, możecie też im kupić jakieś cukierki” – uśmiechnął się szeroko. „– To straszne łasuchy są”.
Świat pozorów kontra kolorowa sala
Wysiedliśmy pod nowoczesnym budynkiem, przypominającym szkołę. Licealiści wyszli na spotkanie „naszym przyjaciołom”. To, co zobaczyłam, przerosło moje oczekiwania. Osoby, które na co dzień sprawiały wrażenie silnych, nie dających się wzruszyć, teraz stały rozczulone w progu tajemniczego pokoju. Wewnątrz na kilku łóżeczkach zobaczyliśmy dzieci, niepełnosprawne fizycznie i psychicznie. Leżały wśród kolorowych pluszaków, patrzyły na nas zaciekawione, uśmiechnięte, machały rękami, by przywołać nas do siebie. Dziewczęta z zielonego pokoju nie wytrzymały. Wróciły się do korytarza, gdzie ubrały ciemne okulary i opuściły głowy. Wstydziły się łez nawet przed sobą nawzajem. Nie poszły dalej.
Tymczasem między łóżeczkami chodziła pielęgniarka o miękkim głosie. „...Kaziu na przykład...” – pogłaskała chłopca z porażeniem mózgowym – „...został podrzucony. Przyniosła go do nas jego mama którejś nocy, i zostawiła na progu z karteczką z napisem, że prosi, by się nim zająć”. Następnie przedstawiła Kubusia. „– On z kolei – posmutniała – stracił rodziców. Oboje chorowali... no i sam został. I wiecie, on teraz do mnie mówi mamo, prawda, Kubuś?” Kubuś nie odpowiedział, jedynie skierował na nią wzrok dotąd utkwiony w twarzy zszokowanego Roberta. „– Możecie ich pogłaskać, lubią serdeczny dotyk. To najwięcej, co można im dać”.
Pierwszy przełamał się Szymon, sportowiec z drugiej klasy. Reszta patrzyła zdumiona. Chwilę później dotarliśmy do świetlicy, pełnej zabawy i uśmiechu. To był zupełnie inny, kolorowy świat. To my byliśmy tu inni i smutni. To my nie docenialiśmy tego, co mamy. To oni są szczęśliwi, a najbardziej ci, którzy nie mają świadomości, że istnieje inna rzeczywistość.
„– Widzicie Mariusza?” – opowiadała dalej Siostra, wskazując chłopca na wózku inwalidzkim, który przeglądał jakieś karteczki. „– Jest bardzo wesoły, ale i bardzo chory. Wymaga operacji nerek, ale ma też słabe serce. Żaden lekarz nie chce się podjąć tego zabiegu, a stan Mariusza, niestety...” – przerwała, nie chcąc wypowiadać na głos tego, co nieuniknione. Podeszłam do chłopca, który co prawda nie wypowiadał ani słowa, ale doskonale rozumiał. Był jednym z tych, którzy nie wiedzieli o świecie poza świetlicą. Musiał mnie polubić, bo rozglądnąwszy się, czy nikt niepowołany nie patrzy, wyciągnął z kieszeni album. Z zapałem pokazał mi swój skarb – wycięte z gazet zdjęcia wozów strażackich. Zapytałam, czy chciałby być strażakiem. Śmiał się, kiwał głową, energicznie machał rękami. Potargany, strażacki kalendarzyk z 1997 roku był oczkiem w głowie Mariusza. Takich jak on nie brakowało w tym miejscu.
Licealiści byli zakłopotani, odarci z codziennego podziału ról. Niektórzy przestali dbać o to, co pomyślą inni, i podchodzili do mieszkańców kolorowej sali. Witali się, zabawiali ich. Widziałam, jak zdumieni obserwują siebie nawzajem, gdy nikt już nie umiał kryć łez. Zamknęłam oczy, i w wyobraźni usłyszałam głuche, zwielokrotnione stuknięcie, jakby coś z impetem spadło na podłogę: to właśnie opadły maski.
Imiona bohaterów zostały zmienione
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.