Czysty interes

Rycerz Niepokalanej 7-8/2012 Rycerz Niepokalanej 7-8/2012

O modlitwie mamy w intencji nawrócenia syna, o członkostwie w Rycerstwie Niepokalanej i legitymacji podpisanej przez o. Maksymiliana Kolbego opowiada Jan Budziaszek, perkusista zespołu Skaldowie.

W czasie Wielkiego Postu był Pan bardzo zajęty. Co Pan robił?

Jan Budziaszek: Wielki Post, Adwent, październik, maj, wakacje – to nieustanny ciąg rekolekcji w Polsce i nie tylko. Czasami terminy zarezerwowane są już na dwa lata do przodu. Jeżdżę i opowiadam, co mi się w życiu zdarzyło.

O czym Pan mówi ludziom?

- Odkryłem, że różaniec jest tajemnicą sukcesu życiowego w dwudziestu rozdziałach. Jeśli chcesz coś osiągnąć w swoim życiu – nieważne, czy jesteś szewcem, krawcem, czy prezydentem albo kardynałem – musisz stawać przy kolejnych tajemnicach i porównywać swoją sytuację do życia Jezusa i Maryi. Po tych spotkaniach przychodzą do mnie ludzie, którzy słuchając o wydarzeniach z mojego życia, dostrzegają w nich też swoje historie. Moje opowieści są pretekstem do odkrycia ich najgłębszych przeżyć.

To wszystko oparte jest na Maryi, bo tam, gdzie Ona się pojawia, jest obecny także Duch Święty. 15-letnia dziewczyna przychodzi do swojej ciotki Eli, żeby jej pomóc prać czy gotować, a ta ciotka krzyczy: „Skądże mi to, że matka mojego Boga przychodzi do mnie?” My dzisiaj wiemy, że Maryja jest Matką Boga, ale skąd mogła to wiedzieć Elżbieta? Tu widać działanie Ducha Świętego. A bez łaski od Trzeciej Osoby Boskiej nic nie da się zrobić, nawet jeśli głosi się najmądrzejsze konferencje czy opowiada jeszcze piękniejsze świadectwa. Nigdy nie odważyłbym się mówić do ludzi, bez wcześniejszego zwrócenia się do Mamy.

Mówi Pan, że nie przygotowuje się do tych spotkań, że nigdy nie wie, o czym będzie mówił.

- Wiem tylko, że chcę przeprowadzić ludzi przez różaniec, ale jakimi przykładami, opowieściami – nie mam zielonego pojęcia. Staję przed ludźmi i mam pustkę w głowie. Zapraszam Maryję, a potem już wszystko jakoś leci.

Tym spotkaniom towarzyszy w jakiś sposób muzyka?

- Na każdej konferencji gram na bębenku i śpiewam Psalm 23.

Czemu akurat ten?

- Nie wiem. Mógłbym każdy inny. Ale tak się kiedyś stało i jest to już tradycja.

Opowiada Pan o swoim nawróceniu?

- Nawrócenie jest dopiero przed nami. W życiu nie ma jednego nawrócenia. Przed każdym krokiem, który chcę zrobić, słowem, które chcę wypowiedzieć, czy myślą, którą chcę wypuścić, muszę zwrócić się do mojego Mistrza na krzyżu i zapytać Go: „Panie, co Ty byś zrobił na moim miejscu?” Nie zawsze to się udaje. Ale kilka razy w życiu udało mi się tak zatrzymać i nawrócić. Zawsze wtedy zaczynają się dziać cuda w moim życiu, o czym codziennie piszę w „Dzienniczku perkusisty”.

W jednym z Pana świadectw przeczytałem, że historia Pana nawracania „rozpoczęła się na przełomie marca i kwietnia 1945 r., kiedy miał Pan w łonie matki około miesiąca”. To dość zaskakujące.

- To wszystko wina mojej matki. Była w beznadziejnej sytuacji – ojciec został aresztowany, starszy brat chorował na gruźlicę, a mama nie mogła znaleźć żadnej pracy. Znajomi doradzali wtedy, żeby usunęła Janka. Mama poszła z tą sprawą do Matki Bożej Nieustającej Pomocy na Zamoyskiego w Krakowie i powiedziała, że ona nie decyduje się na zabicie dziecka: „Rób z nim, co chcesz” – miała powiedzieć do Matki Najświętszej.

Później przez 40 lat, kiedy fruwałem po świecie i robiłem wszystko, co można robić w grzesznym życiu, mama nieustannie modliła się dziesiątką różańca. W trzeciej tajemnicy bolesnej – cierniem ukoronowaniu – prosiła, żebym nie wstydził się przed ludźmi przyznawać do Jezusa.

Wiem, co to znaczy łaska – moje dzisiejsze świadectwo wiary nie wynika z tego, że sam tego chciałem. Kiedy rozważam codziennie rano pierwszą tajemnicę radosną – o spotkaniu człowieka z aniołem – towarzyszy mi myśl, żebym niczego mądrego nie wymyślał, bo każdy człowiek, którego spotkam, będzie dla mnie darem.

Mama Panu o tym wszystkim powiedziała?

- Ostatnie dwa lata przed śmiercią ciężko chorowała. Towarzyszyliśmy jej na zmianę z bratem i siostrą. Nie ma tematu, którego wtedy nie przegadaliśmy. Dowiedziałem się m.in., że jak kończyłem szkołę podstawową, to ojciec mój modlił się, żebym nie poszedł do liceum muzycznego. Ja już grałem na akordeonie i gitarach, żyłem muzyką. A mój tata – porządny człowiek – kojarzył muzykę z knajpą, dziwkami i wódką. No i bał się o swojego syna. Wprawdzie nie skończyłem szkoły muzycznej, ale grał będę do śmierci. Miłość do muzyki dostałem od Boga.

Jak reagują na Pana zaangażowanie ludzie ze środowiska artystycznego?

- To samo pytanie postawił mi kiedyś bp Rakoczy. Powiedziałem wtedy, że gdyby zobaczyli we mnie najpierw człowieka pobożnego, to wszyscy by mnie skreślili. Ale oni powinni widzieć we mnie człowieka, na którym mogą polegać dzień i noc; człowieka, z którym można zjeść kolację i biesiadować. A Bóg jest miłością – nie religią. Dziś łatwiej nam walczyć o religię, niż żyć religią.

Jako półtoraroczne dziecko został Pan członkiem Rycerstwa Niepokalanej...

- Moja babcia, będąc w kwietniu 1947 r. w Niepokalanowie, zapisała mnie do Rycerstwa. To ciekawe, bo członkami nie zostali mój starszy brat, siostra czy kuzynostwo, ale tylko ja. Moja legitymacja została podpisana przez o. Maksymiliana Kolbego. On już 6 lat nie żył – legitymacja została podpisana pewnie wcześniej in blanco. To przecież nie są przypadki.

Dowiedział się Pan o tym długo później.

- Miałem wtedy 46 lat, od 10 lat jeździłem z różańcem po świecie. Mama przed śmiercią spakowała wszystkie moje dokumenty do koperty. Schowałem ją do szuflady. Kiedyś czegoś szukałem, i ta koperta mi wypadła, a jej zawartość rozsypała się na podłodze.

Ma Pan dzisiaj jeszcze tą legitymację? To chyba relikwia.

- Tak. Mam ją od 65 lat.

Jest Pan organizatorem koncertu „Jednego serca, jednego ducha”. Co to za inicjatywa?

- W tym roku jest jubileuszowy dziesiąty koncert w Rzeszowie. To bardzo prosty pomysł. W 1982 r. w Meksyku w jednej z knajp między stolikami chodziły 4 orkiestry, a ludzie zamawiali piosenki i śpiewali. Zobaczyłem wtedy ich niesamowicie szczęśliwe twarze. Pomyślałem, że człowiek może być szczęśliwy wtedy, kiedy sam coś tworzy. Jest takie jazzowe porzekadło: „Chcesz posłuchać dobrej muzyki? Zagraj sobie sam”. Widziałem mnóstwo wielkich koncertów na żywo. Odnoszą sukces, gdy cały tłum śpiewa.

Dlaczego zrobiłem koncert pieśni religijnych? Bo nie każdy zna piosenki Piaska czy Dody, a pieśni religijne wyssaliśmy z mlekiem matki. Poza tym nic tak nie połączy ludzi, jak wspólna modlitwa i śpiew. Od tamtego czasu towarzyszyła mi myśl, żeby zrobić taki koncert. Zrealizowałem ją po 20 latach.

Termin tego koncertu – uroczystość Bożego Ciała – chyba nie jest przypadkowy?

- Na początku tak było, bo w tym dniu nikt nie gra koncertów i miałem do dyspozycji wszystkich muzyków i techników. Na ten termin nie chciał się zgodzić bp Kazimierz Górny, który mówił: „Panie Janku, niech mi pan tego nie robi w Boże Ciało, bo jest taki zwyczaj, że ludzie po procesji idą do domów i spędzają czas z rodzinami...” A ja na to: „...i pewnie siedzą, i oglądają telewizję, a tu trzeba przyjść i podziękować Panu Jezusowi, że chodzi naszymi ulicami”. Później się okazało, że to jest opatrznościowe. Parafia, w której odbywa się koncert, powstała 25 lat wcześniej, w Boże Ciało.

Można powiedzieć, że przejął Pan ideę bliską św. Maksymilianowi: „Przez Maryję do Jezusa”.

- Często zarzuca się Polakom ich zbytnią maryjność. To nie jest ani nasza wina, ani nasza zasługa – tak zostaliśmy ujęci w planie Bożym. Nie ma innej możliwości dać światu Jezusa, jak tylko przez Maryję.

Mówi Pan o Maryi: „Mama”. Co takiego jest w tej Kobiecie, co pociąga mężczyznę?

- Mógłbym latami opowiadać. Wiele rzeczy doświadczyłem w swoim życiu dzięki wzywaniu Jej imienia. Piszę o tym wszystkim w moich książkach. Gdy patrzę na krzyż, to słyszę: „Oto Matka twoja”. Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć. Ale to dzięki mojej mamie i jej modlitwie różańcowej.

Świadomie odkrył Pan różaniec 40 lat później. Wtedy zaczął Pan też pielgrzymować na Jasną Górę.

- W 1984 r. gościłem w domu grupę Niemców z Münster. Nocowali przed wyjściem na pielgrzymkę z Krakowa do Częstochowy. Poprosili mnie wtedy, żebym im pokazał grób s. Faustyny. To było jeszcze przed jej beatyfikacją. Oni przejechali 1300 km, żeby pomodlić się przy jej grobie, a ja, mając kilka przystanków tramwajowych, nie wiedziałem, gdzie to jest! Kilka dni wspólnej modlitwy przemieniło moje serce. Bez żadnego przygotowania poszedłem z nimi na Jasną Górę. Dzisiaj po latach dociera do mnie ten głos: „To Ja cię wybrałam”.

Później byłem w dwumiesięcznej trasie koncertowej w Związku Radzieckim. Zaczęliśmy od Wilna. Graliśmy codziennie dwa koncerty. Wieczorem był zawsze mocno zakrapiany bankiet. Nie wiem, jak to się działo, ale każdego dnia, między piątą a szóstą rano, trafiałem do kaplicy ostrobramskiej. Nie wiedziałem wtedy, że to Matka Boża Miłosierdzia. Pytałem Ją: „Czego ode mnie chcesz? To, co dzieje się po koncertach, nie zawsze jest zgodne z tym, co proponuje Twój Syn. Mam zmienić zawód?” Wtedy przyszła odpowiedź: „Absolutnie nie. Masz zostać w tym środowisku. Posyłam cię do ludzi, którzy niosą podobne krzyże do twojego. Masz im pomagać”.

Od tamtego czasu towarzyszy Panu różaniec.

Może bym się tyle nie modlił, gdyby nie prośby ludzi, którzy przysyłają maile i SMS-y. Jak chcesz komuś coś ofiarować, a nie możesz dać zdrowia czy pieniędzy, to zawsze możesz przekazać 5 minut swojego życia – tyle trwa dziesiątka różańca. W tym czasie Matka Boża modli się za tego człowieka, a demony nie mają do niego dostępu. To jest czysty interes. W ciągu dnia można takich pięciominutówek uzbierać dziesiątki.

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...