Dlaczego życie w klasztorze okazało się dla mnie ważniejsze od tego w Hollywood? Bo Bóg to większy Elvis! Z matką Dolores Hart rozmawia Piotr Włoczyk
MATKA DOLORES HART (właściwie: Dolores Hicks) urodziła się w 1938 r. W wieku 19 lat zadebiutowała w filmie „Kochając ciebie” u boku Elvisa Presleya. Sławę przyniosła jej scena z tego filmu, w której jako pierwsza aktorka pocałowała króla rock’n’rolla. Z uwagi na urodę nazywano ją „drugą Grace Kelly”. Po zagraniu w komedii „Come Fly with Me” w 1963 r. porzuciła aktorstwo i wstąpiła do klasztoru sióstr benedyktynek Regina Laudis w Bethlehem w stanie Connecticut. Od 2001 r. matka Dolores jest przeoryszą klasztoru, co jednak nie przeszkadza jej uczestniczyć w pracach Akademii Filmowej, która przyznaje Oscary. Filmy ocenia w salce kinowej w piwnicy klasztoru, siedząc w towarzystwie swoich dwudziestu papug. W kwietniu na antenie amerykańskiej HBO odbyła się premiera filmu dokumentalnego „Bóg to większy Elvis” – opowieści o matce Dolores. Film został nominowany do Oscara w kategorii „najlepszy krótki film dokumentalny”.
PIOTR WŁOCZYK: Czy to prawda, że Elvis czytał na planie filmowym Biblię?
DOLORES HART: Zdarzało się, że podczas przerw między ujęciami wyciągał Biblię i pytał: „Dolores, a co sądzisz na temat tego fragmentu?”. To w zasadzie nie było nic wielkiego, ale trzeba przyznać, że w Hollywood zwykle trochę inaczej spędza się czas wolny. Wtedy byłam zbyt młoda, by analizować to pod kątem znaczenia religijnego, ale ani wcześniej, ani później nie spotkałam innego aktora, który sięgałby na planie do Biblii. Właściwie, nie ma się co dziwić pobożności Elvisa. Był w końcu chłopakiem z Południa.
Wszyscy znamy filmowy wizerunek króla rock’n’rolla. Jaki jednak był, gdy wyłączano kamerę?
Elvis był bardzo dobrym człowiekiem, doświadczyłam tego sama. W 1958 r. pojechaliśmy do Nowego Orleanu na zdjęcia do filmu „Król Kreol”. Ulice miasta były pełne ludzi, którzy chcieli go zobaczyć i dotknąć. Pewna dziewczyna, aby dostać autograf, włożyła rękę do samochodu przez szybę. W tym samym momencie auto ruszyło, ciągnąc ją za sobą. Elvis natychmiast krzyknął do kierowcy, żeby się zatrzymał, wyszedł z auta i pomógł tej dziewczynie. To był wzruszający widok – król opiekujący się swoją ranną fanką.
Ćwierć wieku później ta dziewczyna napisała mi w liście, jak bardzo jest wdzięczna Elvisowi za pomoc. Okazało się, że wtedy poważnie złamała sobie rękę – kto wie, czy nie uratował jej wtedy przed trwałym kalectwem.
Czy poczuła Matka zawód, gdy w lutym okazało się, że film dokumentalny o jej życiu „Bóg to większy Elvis” nie zostanie nagrodzony Oscarem?
O tym, że nie dostaniemy Oscara, wiedziałam jeszcze zanim pojechaliśmy do Kalifornii. Szefowa HBO powiedziała mi, że najpewniej wygra ktoś inny. Spytała, czy mimo to chcę pojechać na uroczystość. Odpowiedziałam, że oczywiście, samo znalezienie się w gronie nominowanych jest zaszczytem.
Z wizerunkowego punktu widzenia statuetka dla filmu o Matce bardzo by się Kościołowi przydała. Duchowni nie mają dziś w Ameryce najlepszej prasy.
Mocno wierzę w to, że Bóg wie, co robi. Cieszy mnie, że dostałam wiele ciepłych listów na temat filmu i wyczucia, z jakim twórcy „Bóg to większy Elvis” potraktowali życie zakonne. Prawdę mówiąc, gdybyśmy dostali Oscara, oznaczałoby to dla nas olbrzymie zamieszanie. A tak wydaje mi się, że film przyniósł idealną „porcję” zainteresowania. Proszę pamiętać, że benedyktyńskie życie cechuje się umiarem. Oscar dla innego filmu być może uratował mój klasztor przed nieuchronną katastrofą.
Dlaczego „Bóg to większy Elvis”?
Ktoś z ekipy zapytał mnie na planie, dlaczego życie w klasztorze okazało się dla mnie ważniejsze od tego w Hollywood. Odpowiedziałam, że wszystko w moim życiu potoczyło się tak, ponieważ Bóg to większy Elvis! Był to tylko żart. Ale wyszedł z tego chwytliwy tytuł całego filmu. Tak naprawdę, między Elvisem a Panem Bogiem zdarzyło się w moim życiu dużo innych rzeczy.
Przez siedem lat między debiutem w filmie z Presleyem a wstąpieniem do zakonu zbudowała Matka swoją karierę w Hollywood. A na końcu wylądowała w Bethlehem – tak nazywa się miasto w stanie Connecticut, gdzie siedzibę ma klasztor Matki.
Byłam wtedy szaleńczo zakochana w pracy, która dawała mi wiele radości. Miałam wszystko, o czym młoda kobieta może zamarzyć. Jakby tego było mało, wszystko to udało mi się osiągnąć bardzo szybko. W ciągu tych siedmiu lat wystąpiłam w jedenastu filmach.
Powołanie do życia zakonnego to głos samego Boga. Wraz z rozwojem kariery stawał się on coraz bardziej donośny. Gdy w 1959 r. grałam w pewnym przedstawieniu w Nowym Jorku, znajoma zaproponowała, abyśmy odwiedziły klasztor w sąsiednim Connecticut. Gdy pierwszy raz przekroczyłam próg klasztoru, poczułam coś niesamowitego, co potem wielokrotnie ściągało moje myśli do tego miejsca. Mijały kolejne lata. W 1963 r. miałam wyjść za mąż. Nie byłam jednak w stanie wziąć ślubu.
Dlaczego?
Wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie. To zresztą mój narzeczony Don Robinson, gdy wracaliśmy z jakiegoś przyjęcia, zatrzymał auto i powiedział: „W ogóle się dziś nie bawiłaś. Dolores, powinnaś chyba pojechać do klasztoru i wyjaśnić sobie pewną kwestię...”. Zaprotestowałam, ale następnego dnia kupiłam jednak bilet lotniczy do Connecticut. Uświadomiłam sobie, że muszę odpowiedzieć na powołanie.
Znajomość Matki z Donem Robinsonem, biznesmenem z Los Angeles, to gotowy scenariusz bardzo romantycznego filmu.
Don był wspaniałym człowiekiem. Wielokrotnie powtarzałam mu, że to wielka szkoda, iż nie miał powołania na księdza. Z pewnością byłby wspaniałym duchownym. Gdy wstąpiłam do zakonu, powiedział: „Będę przy tobie do końca. Nie każda miłość musi się kończyć przed ołtarzem”. Przyjeżdżał do mnie co roku, regularnie rozmawialiśmy przez telefon. Nigdy się nie ożenił. Do samego końca był oddanym i kochającym przyjacielem.
W listopadzie zeszłego roku upadłam i uderzyłam się w głowę. Nie chciałam dzwonić do niego, by go nie martwić. Dwa tygodnie później dowiedziałam się, że Don również się przewrócił i uderzył się w potylicę. Ale on nie przeżył tego wypadku. Potem lekarz powiedział mi, że gdybym uderzyła się cal wyżej, umarłabym na miejscu. Don uderzył się właśnie cal wyżej.
Czy da się sprawić, aby chrześcijaństwo było dla młodzieży tak samo atrakcyjne jak filmy z Hollywood?
Odpowiedź na to pytanie znał Jan Paweł II. Była twierdząca. Aby zyskać uwagę młodych ludzi, wystarczyło, że pokazywał im, jak piękne jest ich życie.
Wielu duchownych nazywa Hollywood „jaskinią zła”. Jak się czuła Matka w Kodak Theatre podczas gali rozdania Oscarów?
Hollywood samo w sobie nie jest złe. Gdybym miała przed sobą listę filmów, pokazałabym, ile dobrych produkcji wyszło z tej „jaskini zła”, jak dużo filmów przedstawia piękne i poczciwe życie. Przykładem może być film „Służące”, który opowiada historię walki o prawa dla murzyńskiej pomocy domowej i pokazuje Amerykanom potrzebę usunięcia barier w społeczeństwie. Zgadzam się jednak z tym, że nie brakuje filmów złych. Nie będę ich tu jednak wymieniała, nie jestem w końcu krytykiem, tylko aktorką.
Wciąż?
Tak – teraz gram dla Jezusa Chrystusa. I żeby było jasne – nigdy nie zagrałam w kiepskim filmie.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.