O wierze, entuzjazmie i dzieleniu się radością z Tamarą Kasprzyk-Przybysz rozmawia Agnieszka Jakubek
Deus Meus, koncerty „Jednego Serca, Jednego Ducha”. Skąd w Tobie tyle zaangażowania w tworzenie muzyki chrześcijańskiej?
Angażuję się w nią przy okazji prowadzenia zwykłego – choć pełnego niezwykłych kolei losu – życia: żony, mamy, nauczycielki. Wszystkie te role są dla mnie bardzo ważne i w każdym z tych powołań staram się dawać z siebie maksymalnie dużo. Deus Meus i „Jednego Serca, Jednego Ducha” stały się dla mnie bardzo ważną częścią odpowiedzi na wezwanie Pana Boga do służenia innym i dzielenia się tym, co od Niego otrzymałam i otrzymuję na co dzień. Myślę, że ważniejsze od stawania na scenie jest to, że poświęcam cenny dla mnie czas, by oddawać swój talent przyjaciołom z Deus Meus i „Jednego Serca, Jednego Ducha”, prowadząc próby, warsztaty oraz towarzysząc im w codzienności przez rozmowy, spotkania, modlitwę.
W czasie koncertów widać w Tobie ogrom radości oraz bardzo osobiste przeżywanie każdego gestu czy słowa – skąd to czerpiesz?
Pierwsze źródło to cała historia mojego życia – spotkanie i przeżywanie obecności Pana Boga. Tyle dostałam od Niego prezentów – nie ukrywam tego. A żywiołowość i entuzjazm wynikają z mojej natury. Pan Bóg stworzył mnie, miksując moje talenty i cechy osobowości. Jeszcze parę lat temu ten buzujący wulkan emocji i ekspresji był dla mnie istnym utrapieniem. Z czasem uświadomiłam sobie, że czego nie zmienię w sobie, mogę dobrze wykorzystać. Kiedy prowadzę lekcje w szkole, daję z siebie równie dużo. Moich uczniów mam na chwilę, chcę im dać, ile tylko można. I tak samo jest podczas pracy przy dziele „Jednego Serca, Jednego Ducha”. Owocem mojego otwarcia na innych są zmiany, które dokonują się w ludziach – i to mnie motywuje. Kiedy się angażuję, chórzyści również się zapalają. Koncert w Rzeszowie przeżywam rzeczywiście bardzo osobiście. To dlatego, że czuję się tam jak na rodzinnym spotkaniu, wśród swoich. Tam nie ma powodów, by nie być sobą. Myślę, że moim chórzystom bardzo to pomaga – sami zaczynają osobiście przeżywać koncert.
W 2007 roku dałaś głębokie świadectwo po stracie córeczki. Dwa lata później Pan obdarzył was małym Fryderykiem, a ostatnio urodziło się kolejne dziecko. Nowe obowiązki, ale i nowe radości – czego aktualnie doświadczacie?
Każde z naszych dzieci to dla nas prezent i zadanie. Od kiedy brakuje Nadziejki, naszej pierwszej córeczki, mocno doświadczam, że dziecko jest darem. W ogóle odpowiadając na to pytanie, ciężko uniknąć banałów. Fantastycznie jest patrzeć, jak Fryderyk rośnie, rozwija się jego osobowość, talenty. Nie zmarnować jego potencjału jest wyzwaniem. O życie i zdrowie Krystynki – naszej drugiej córeczki modliło się wielu ludzi, gdyż ciąża od początku była zagrożona i obarczona tzw. wysokim ryzykiem. Niezwykły finał tej modlitwy nastąpił na przełomie września i października, kiedy Krysia przedwcześnie zaczęła się rodzić. I to z dala od domu, bo we Wrocławiu, w trasie koncertowej. Przeżyliśmy autentyczne chwile grozy, walkę z czasem i postępującym zakażeniem. Ale i doświadczyliśmy przy tym ogromu ludzkiego wsparcia, począwszy od tego, że setki osób w Polsce i za granicą modliły się za nią i za naszą rodzinę, skończywszy na konkretnej pomocy ludzi, którzy na miejscu ofiarowywali swój czas i przychodzili z pomocą. Dziękujemy Panu Bogu za tych, którzy okazali nam wtedy serdeczną troskę i wsparcie. Myślę, że i dla nich było to ubogacające, budujące wiarę doświadczenie.
Imię Krystyna również jest nieprzypadkowe?
Tak. Wszystkie imiona naszych dzieci nie są przypadkowe. Szukaliśmy imion, które niosą z sobą jakąś historię, mają dla nas ważne znaczenie, wskazują na charakter, indywidualność. Nadzieja otrzymała imię po mojej babci – Nadziei Bogdanowicz, która była dla mnie wielką, dzielną, mężną i mądrą kobietą. Fryderyk – to imię bardzo muzyczne, a oboje z Marcinem mamy muzykę we krwi. Nie wszyscy wiedzą, że mój mąż również jest muzykalny, ponieważ zawód adwokata i wykładowcy akademickiego raczej nie kojarzy się z emocjami i sztuką. Do tego imię Frynia ma niemieckie korzenie i tak przy wschodnim „Nadieżda” łączymy Wschód z Zachodem. Krysia – od „Christina” czyli „chrześcijanka” – to już bardziej polsko brzmiące imię. Trochę Krystyn przewinęło się przez nasze rodziny i w każdym przypadku były to wspaniałe kobiety. A nasza Krysia już jest wspaniała.
Jesteście z Marcinem 8 lat małżeństwem. Co zyskaliście, zapraszając Boga do waszego związku? Łatwo być Bożym małżeństwem w obecnym świecie? A może macie poczucie misji?
Dla mnie było oczywiste, że jeśli swoje życie opieram na Prawdzie, wierze, Bogu, to moje małżeństwo będzie miało solidny fundament. Nasza relacja od początku związana była z wiarą – oby tak zostało. Z Marcinem jesteśmy małżeństwem osiem lat, ale znamy się i przyjaźnimy od osiemnastu. Poznaliśmy się podczas muzycznych rekolekcji organizowanych przez ojca Andrzeja Bujnowskiego OP. Wzrastaliśmy i formowaliśmy się duchowo przy szczecińskich dominikanach i ta duchowość nam towarzyszy. Dzielimy się owocami osobistego doświadczenia, kontemplacji, choć do mnichów nam bardzo daleko.
Czy łatwo być Bożym małżeństwem? Myślę, że dużo łatwiej niż nie-Bożym, cokolwiek to znaczy. Nie dalibyśmy rady z tymi doświadczeniami, które stały się naszym udziałem, gdyby nie Boża opieka i wspólnota ludzi wiary. Nasze życie jako chrześcijan jest spójne, więc to oczywiste, że sfera duchowa rzutuje na wszystkie płaszczyzny naszego zaangażowania – małżeństwo, rodzicielstwo, pracę, relacje z innymi, życiowe wybory. Poczucie misji? Raczej nie, choć mamy świadomość odpowiedzialności stojącej przed ludźmi wyznającymi Chrystusa. Obracamy się w szerokim gronie ludzi, również niewierzących, poszukujących. Oni wiedzą, że jesteśmy chrześcijanami. Nawet jeśli wchodzimy w jakieś zaangażowane dyskusje dotyczące spraw społecznych czy etycznych – szanujemy ich odrębne zdanie. Ale też domagamy się uszanowania naszych racji i staramy się być bardzo czytelni, nierozmyci.
Dzisiaj wielu ludzi z Twojego pokolenia patrzy z dystansem na Kościół. Jak wyglądało Twoje odkrywanie Boga?
Ja sama patrzyłam na Kościół z wielkim dystansem. Ale wynikało to z kompletnej nieznajomości tematu. Pochodzę z rodziny o korzeniach katolickich i prawosławnych, ale w moim rodzinnym domu wychowana byłam w atmosferze ateistycznej, choć wartości uniwersalne były w nim obecne. Nie byłam ochrzczona, nie chodziłam na religię, nie znałam ani Kościoła, ani tym bardziej Boga. Właściwie słowo „Bóg” było mi zupełnie obce i uczyłam się je wymawiać dopiero po tym, jak dałam się Bogu odnaleźć. Nawracałam się zresztą poza Kościołem katolickim – podczas ewangelizacji prowadzonej przez baptystę Billy’ego Grahama, w kościele ewangelicko-augsburskim, na którą zawieźli mnie znajomi z kościoła zielonoświątkowego i gdzie modliła się nade mną baptystka. Niezły miks! Wszystko to w atmosferze wolności i nienarzucania wyznania. Myślę, że wolność, którą każde z nich mi zostawiało, była szalenie istotna. Zobaczyłam, że nikt z nich nie ma interesu w tym, żebym się nawróciła. Że chodzi o spotkanie żywego Boga, Jezusa Chrystusa i narodzenie się na nowo. Po odkryciu Pana Boga trafiłam jednak do Kościoła katolickiego. Jego głębia i tradycja wciąż mnie pociągają. Chrzest, bierzmowanie i Pierwszą Komunię św. przyjęłam w Wigilię Paschalną, 2 kwietnia po 11 miesiącach katechumenatu. Zastanawiałam się wtedy, czy za 5 lat nadal będę chrześcijanką. Minęło 18 lat. Wciąż się modlę, by tego nie stracić.
Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu coraz szerzej rozpływa się fala uwielbienia wśród chrześcijan. Skąd ta iskra? Skąd potrzeba uwielbienia? Czego Ty sama doznajesz ?
Uwielbienie Boga jest pierwszym zadaniem chrześcijanina. To wspaniale, że wokół mnożą się inicjatywy, spotkania, koncerty, podczas których ludzie modlą się za swoje miasta, za rodziny, małżeństwa. Myślę, że owo poruszenie we wspólnotach to owoc Ducha Świętego. Potrzebujemy przemiany i doświadczenia Bożej obecności. Tam, gdzie się uwielbia Boga, tam dzieją się wielkie rzeczy, bo uwielbienie Boga zsyła błogosławieństwo. Boża obecność zaś przemienia życie ludzi i całych wspólnot. Wierzymy w to i widzimy tego owoce.
Czy chrześcijanin ma prawo do zwątpień?
Oj, myślę, że całe życie chrześcijanina to nieustanne rozdarcie między wiarą a zwątpieniem. Mam prawo wątpić i tylko Pan Bóg ratuje mnie z tej opresji. Właściwie bez Boga jestem tylko zwątpieniem. Rzeczywiście wiara jest łaską – doświadczyłam tego dosłownie. Moją pierwszą w życiu modlitwą było: „Boże, jeśli istniejesz, zmień moje życie”. Sama z siebie nie potrafiłam wykrzesać wiary, bo jej nie miałam. Otrzymałam ją – i tyle. Ale nie jest tak, że ma się wiarę i już można być spokojnym, że nic się nie wydarzy. Wciąż przychodzą burze, a my musimy wołać: „Przymnóż nam wiary”. Ten dynamizm jest niesamowicie inspirujący.
Jak można dostrzegać cuda, które Pan czyni każdego dnia w naszym życiu?
Złotym sposobem jest zacząć codziennie dziękować za małe rzeczy. Potem oczy same się otwierają. Zaczynam widzieć, że te drobiazgi nie są takie oczywiste. Ktoś ustępuje mi miejsca w autobusie, ugotuje coś dla mnie, kiedy leżę w szpitalu lub codziennie nadkłada drogi, by odwieźć mnie i Fryderyka do domu z przedszkola – przecież nie jest tak, że to mi się należy. Albo że jestem zdrowa, udało mi się być cierpliwą, zachować spokój w jakiejś sytuacji, choć był to nie lada wyczyn. Potem zaczynam doświadczać większych cudów. Z wdzięcznością jest trochę jak z ćwiczeniami fizycznymi – zaczynamy od małej ilości, często powtarzając to samo – by dojść do tego, że wszędzie widzimy Boże działanie i dar.
Koncerty, spotkania, warsztaty. Życie wypełnione. Może czas pomyśleć o sobie, odpocząć?
Oj, jak każdy człowiek nieustannie myślę o sobie! Wolałabym jeszcze więcej warsztatów, spotkań, koncertów, a tu pranie, sprzątanie, zakupy, rachunki. Życie wypełnione, rzeczywiście. Ale oboje z mężem jesteśmy typami społecznie zaangażowanymi i trudno nam wyhamować. Kończąc jedną aktywność, inicjatywę, już przygotowujemy lub angażujemy się w kolejną. Mnie wciąż nachodzi myśl: „Tempus fugit!”, więc szkoda czasu na pielenie własnego ogródka, kiedy przed nami karczowanie lasu. Na koniec przychodzi mi jeszcze jedna myśl o wyznaniu chrześcijanina. To słowa pieśni śpiewanej na koncercie przez Beatę Bednarz:
„Jedno serce i cel nas prowadzi:
by wielbić Cię i śpiewać hymn.
Tylko Ty, Panie, jesteś fundamentem,
nie musimy się bać.
Gdy nadejdą burze, my będziemy trwać,
bo Ty zbawiłeś nas”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.