Długo czekaliśmy na nasze dzieci. I może dlatego, mimo rodzicielskiej normalności, traktujemy je jako dar od Pana Boga. A to zmienia perspektywę.
Często, gdy rozmawiamy o in vitro słyszymy, że niczego nie jesteśmy w stanie zrozumieć, bo mamy czwórkę dzieci, a przecież syty (w naszej kulturze to nawet przesycony) głodnego nie zrozumie. Tyle, że nie do końca jest to prawda. Tak, mamy czwórkę dzieci, ale na pierwsze z nich czekaliśmy długie pięć lat, a drugie pojawiło się po kolejnych czterech latach. Doświadczenie osłabionej płodności, leczenia jest więc też naszym udziałem. I my także wiemy – choć oczywiście pięć lat to nie dziesięć czy dwadzieścia – co znaczą nieustanne pytania rodziców i rodziny, jak nerwowo czeka się na miesiączkę i z nadzieją, boleśnie się załamującą, świętuje się każde jej opóźnienie... Wiemy też, jak to jest z lekarzami, seksem, który przestaje już smakować jak dawniej, bo przecież chodzi wyłącznie o to, by mieć dziecko.
A nie od razu tak było. Pobraliśmy się młodo, więc na początku jakoś bardzo nie spieszyło nam się do dzieci. Ale gdy po dwóch latach ich nie było, zaczęliśmy się niepokoić. Po trzecim roku zgłosiliśmy się do lekarza i zaczęło się podawanie hormonów, regulowanie i wreszcie po ponad dwóch latach kuracji lekarka (znakomita) powiedziała nam, że możemy przestać się starać, że sprawa jest poważniejsza, niż się zdawało, i że trzeba jeszcze kilku lat, żebyśmy mogli mieć dziecko. Zaczęliśmy kolejną rundę badań, przygotowywaliśmy się do leczenia i wreszcie pomyśleliśmy, że przydałoby się także coś w tej intencji zrobić modlitewnie. A że akurat w Rzymie odbywać się miała kanonizacja Josemarii Escrivy, założyciela Opus Dei, więc wybraliśmy się na pielgrzymkę do Świętego Miasta i wielu innych włoskich świętych miejsc.
Nasza intencja była jednak ograniczona (tak jakoś z nami jest, że choć wierzymy w Boga i Bogu, to często brak nam wiary w to, że On może sam rozwiązać jakiś problem) do tego, żeby Pan dał nam dziecko, jak już lekarze nas wyleczą, jak już wszystko będzie jasne. I o to się w kolejnych miejscach modliliśmy. Po powrocie zaś do Polski przystąpiliśmy do serii badań, które w połączeniu z modlitwą miały nam dać dziecko... Tyle, że jakieś trzy tygodnie po powrocie Małgosia zrobiła się senna, a potem – choćby był środek zimy – zażyczyła sobie truskawek. Test ciążowy, w który nie od razu uwierzyliśmy, potwierdził tylko to, co dla doświadczonych matek jest oczywistością. Mieliśmy dziecko. Ewidentny – dla nas – dar.
Od momentu, gdy się poznaliśmy zawsze chcieliśmy jednak mieć dużo dzieci. Dlatego dość szybko rozpoczęliśmy starania o drugie. Ale znowu natura powiedziała nam „stop”. Lekarze tłumaczyli, że z faktu, że raz nam się udało nie wynika, że uda się drugi raz. Po ponad trzech latach oczekiwania postanowiliśmy więc powtórzyć nasz modlitewny maraton i wyjechaliśmy na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Tam w Grocie Mlecznej (miejsce, gdzie ludzie modlą się o dzieci) także trwaliśmy na modlitwie, a Małgosia nawet zdrapała nieco białego proszku i zjadła go... Tym razem na spełnienie modlitwy czekaliśmy kilka miesięcy. Ale po nich znowu doświadczyliśmy cudu, być może wyjaśnialnego naukowo, ale dla nas ewidentnego. Mieliśmy drugie dziecko.
Tym razem już wiedzieliśmy, że jeśli chcemy mieć trzecie dziecko, to trzeba zacząć działać natychmiast, więc poprosiliśmy znajomego dominikanina, by zaczął się modlić o kolejne dziecko dla nas. A on na to, że jest niezwykle skuteczny w tej dziedzinie, i żebyśmy się zastanowili, czy ma się modlić już teraz. My jednak, choć Pan tak mocno nas prowadził, stwierdziliśmy, że jeśli na pierwsze dziecko czekaliśmy pięć lat, na drugie cztery, to skuteczność modlitewna dominikanina sprawi, że na trzecie poczekamy trzy. Zaufanie do Pana Boga nadal nie było naszą najmocniejszą stroną. A On nas zaskoczył po raz kolejny, bo nasze trzecie dziecko poczęło się trzy... ale miesiące po tym, jak zakonnik zaczął się o nie modlić. Zaskoczenie było spore, bo to nie miało być tak szybko. I właśnie to było dla nas najmocniejszym znakiem, że nie my decydujemy o tym, ile i kiedy będziemy mieć dzieci, że On jest jedynym Dawcą Życia i Tym, który wie lepiej. Czwarte dziecko pojawiło się już więc bez szczególnych starań.
Dla nas zaś ta cała sytuacja – choć wiemy, że zapewne można ją wyjaśnić naukowo, psychologicznie czy w jakikolwiek inny sposób – jest znakiem, przypomnieniem nie tylko, że to Pan jest Dawcą Życia, a nasze dzieci są Jego darem, lecz także, że On daje więcej niż się spodziewamy i pragniemy. Gdy w Rzymie modliliśmy się o dziecko, nie śmieliśmy prosić o więcej niż jedno i o pomoc po zakończeniu terapii. Otrzymaliśmy czwórkę... I jak tu nie wierzyć w Boga?
Małgorzata i Tomasz P. Terlikowscy
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.