Mając zaspokojone podstawowe potrzeby życiowe, często nie zastanawiamy się, że to, co przyjmujemy za normalne, inni traktują jako wielkie dobrodziejstwo od Boga. Zaświadczyć o tym mogą szczególnie misjonarze.
S. Jadwiga Sylwestra Pietrucka posługuje w Angoli od 1982 r. Przeżyła tam wojnę domową, walki miejscowych rebeliantów. Wraz z werbistą jeździła w tych trudnych latach z pomocą humanitarną, zawożąc leki, żywność i wodę do najbardziej oddalonych wiosek. – Wojsko przywitało nas krzykiem: „Wysiadać z samochodów, ręce do góry” – a niektórzy kierowali lufy karabinów AK do każdego z nas. Można sobie wyobrazić, co każdy z nas czuł… Teraz już koniec… Ktoś prosił, by nas nie zabijać – udało się. Takim to cudem kolejny raz ocaleliśmy” – wszystko po to, by zobaczyć uśmiech na twarzach zdrowych i wreszcie sytych dzieci.
O. Janusz Prus od 1995 r. przebywa w Botswanie. Założył tam m.in. ochronkę i sierociniec dla dzieci, których rodzice zmarli w wyniku zakażenia wirusem HIV. Jak sam opowiada, z wielką pokorą spogląda na nie, które – mimo trudnej sytuacji życiowej – są w stanie cieszyć się każdą drobnostką.
Misjonarz w afrykańskiej Ghanie, o. Józef Mazur wspomina, że pewnego dnia zorganizował dla miejscowych kobiet przyjęcie. – W pewnym momencie jedna ze staruszek podeszła do mnie i powiedziała ze łzami w oczach: „Ojcze [tato], bardzo ci dziękuję”. Wtedy inna kobieta siedząca obok mnie zwróciła jej uwagę: „Nie wołaj go tato, ale nazywaj go jak wszyscy – ksiądz”. Wtedy staruszka z oburzeniem w głosie powiedziała: „Nie, ja go będę nazywała tata, bo nie pamiętam już, kiedy ktoś dał mi nogę z kury do jedzenia. Pamiętam, jak byłam młodą dziewczyną, dzień przed pójściem do domu mojego męża, wieczorem ojciec zabił koguta i dał mi nogę koguta do zjedzenia. Mój ojciec zmarł dawno temu, ale dzisiaj przyszedł do mnie w osobie tego białego człowieka i dał mi to jedzenie. On jest naprawdę moim ojcem”. Staruszka zmarła następnego roku, a ja zostałem Nte – ojciec – dodaje o. Mazur.
Z kolei tuż za naszą wschodnią granicą, na Białorusi, w latach 90-tych XX w. posługiwał o. Jan Bońkowski. Ze wzruszeniem opowiada, jak był witany podczas pierwszej od czasu zakończenia II wojny światowej wizyty duszpasterskiej, zwanej kolędą. – Bywało, że na powitanie kapłana cała wioska zbierała się obok krzyża i tam najczęściej witano kapłana chlebem i solą oraz śpiewano odpowiednią kolędę. Jednego razu zaśpiewano kolędę rozpoczynając od słów: „Ach witaj Zbawco, z dawna żądany…”. I tu głos się załamał, pokazały się łzy w oczach, nawet silnych mężczyzn – wspomina o. Jan.
Również na Wschodzie, w Gruzji, posługuje o. Paweł Dyl. Do miejscowości, w których odprawia Mszę św., ma do pokonania czasem kilkadziesiąt kilometrów. – Kilka razy po dotarciu do parafii spotykałem na Mszy św. kilka osób, bo np. padał deszcz albo były żniwa, pogrzeb. Uświadomiłem sobie wtedy, jak ważna jest Eucharystia odprawiana nawet dla dwóch albo trzech osób – opowiada.
Żyjąc w Polsce, nie doceniamy nie tylko warunków bytowych, ale i możliwości przystępowania do sakramentów. Nieczęsto cieszymy się z obecności kapłanów w naszych parafiach, czasem nawet na nich narzekamy. Pamiętajmy jednak, że są niezbędni w naszym pełnym życiu duchowym.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.