Nikt nie chce życia zmieniać. Nie jesteśmy zainteresowani konkretnymi zobowiązaniami, bo wtedy musielibyśmy przestać kłamać, a my kochamy to robić.
Weźmy spowiedź, w której wyznaczamy sobie ambitne cele, ale nie dobieramy właściwych środków, żeby je zrealizować. Mówimy, że chcemy się więcej modlić, ale na modlitwę możemy poświęcić tylko drobny kawałek codziennego czasu. To się nie udaje, więc szybko wpadamy w amok i od razu mówimy, że to nie ma sensu. Chcemy tak zrobić, żeby coś przestawić, ale tak naprawdę, żeby nic się nie zmieniło. I smutek, który na nas spada, pokazuje nam nasze kłamstwo: żyję w obłędzie, bo oczekuję odmiennych efektów przy niezmienionych działaniach.
Tischnerowski „nieszczęsny dar wolności”. Zdajemy sobie sprawę z konieczności wysiłku, jednocześnie licząc, że może jednak uda się inaczej i przechytrzymy życie.
Wolność, jeśli ją przyjmiemy w całości, doprowadzi nas prędzej czy później do świadectwa. Będziemy musieli się przyznać przed sobą i przed Bogiem – kim jesteśmy. Czy w danej sytuacji zachowaliśmy się jak ludzie wolni, czy jak konformiści. Rzeczywiście musimy przechytrzyć życie i znaleźć na nie sposób. Jeden z nich znajdziemy w Drugim Liście do Koryntian: „Radosnego dawcę miłuje Bóg”. To znaczy tego, który zdaje sobie sprawę, że udana egzystencja to nic innego jak „wydzieranie się” ze swojego egoizmu. Dlatego myślę, że będziemy umierać z poczuciem ogromnej wdzięczności dla Pana Boga, który nas – konformistów i czasami bohaterów – przeprowadził jednak przez to cholerne życie, pozwalając usłużyć innym, a zarazem z takim smutkiem, że mogło być lepiej, inaczej. Wiele przegraliśmy, a teraz wszystko w rękach miłosiernego Boga.
Niewesoła perspektywa. Czy można się z nią jakoś pogodzić?
Za tym pytaniem stoi w gruncie rzeczy kwestia woli Pana Boga. To znaczy tego, czy jestem tam, gdzie On by chciał, żebym był.
Jak to odkryć?
Zacząć od tego, jak pisała Emily Dickinson, że nie można mieć wszystkiego. Zamiast oceanu, mamy jedną kroplę, zamiast całego lasu, kawałek wrzosu. Dzisiejszy świat jest fabryką niekończących się pragnień. Chcemy coś po sobie zostawić, chcemy dać miłość i chcemy ją przyjąć. Chcielibyśmy mieć czas na kontemplację wszystkich kościołów Rzymu, Florencji i Wenecji, a na koniec pojechać do Paryża i do zamków nad Loarą, bo tam też jest pięknie. To niemożliwe. Nie damy rady. Stąd w stanie powagi, który objawia się smutkiem, w końcu zaczynamy słuchać.
Na przykład?
Bóg mówi do nas na przykład przez decyzję przełożonego, który zwykle nas przecenia albo nie docenia. Mówi: Od dzisiaj będziesz się zajmował tym i tym. Często się nam to nie podoba i obrażamy się na tę decyzję. W takich sytuacjach trzeba sobie przypomnieć zdanie skierowane do kardynała Karola Wojtyły podczas konklawe tuż przed wyborem na papieża: „Pan tu jest i woła Cię”. I wtedy trzeba wstać, odwiesić swój żal i rozgoryczenie i spróbować.
W regule świętego Benedykta jest fragment dotyczący powierzania braciom funkcji, które ich przerastają. Jeśli mnich czuje, że zadanie wyznaczone przez opata przekracza jego możliwości, może mu o tym powiedzieć. Ale jeżeli powtórnie usłyszy od przełożonego, że ma się danym zadaniem zająć, to powinien je przyjąć i potraktować jako głos ze strony Boga, z ufnością, która wcale nie jest łatwa.
Dziwna ta logika benedyktyńska, mało zwracająca uwagę na osobiste predyspozycje.
Ale ja to nie tylko moje zdolności i talenty. Oczywiście, że w tym się wyrażam. To są środki i dary, które mam. Ale pomyślmy, co wtedy, kiedy nagle znajdę się w szpitalu podpięty do kroplówki i nie będę w stanie ruszyć swoimi kończynami i używać mózgu. Czy wtedy będę kimś gorszym? Wciąż będę człowiekiem. Przyparty do muru człowiek woła: Szanujcie mnie nie z tego powodu, że jestem znanym piosenkarzem, pisarzem, menadżerem czy zakonnikiem. Szanujcie mnie, bo jestem człowiekiem. W przeciwnym razie z powodu braku produktywności trzeba byłoby mnie wyeliminować, co już się kiedyś w świecie stało. A logika benedyktyńska może i dziwna jest, ale ile pięknych i trwałych dzieł zbudowała na niej Europa.
Czy to wystarczy do odgadnięcia woli Bożej?
Trzeba pamiętać, że istnieje w życiu moment, kiedy my mówimy i kiedy mówi do nas Pan Bóg. Uczono nas, że to się odbywa równocześnie. Kiedy ja mówię, zjawia się Pan Bóg, obejmuje mnie i w takim objęciu dalej toczy się ten dialog. A jednak tak nie jest. Spojrzenie realistyczne podpowiada, że są momenty, kiedy On nic nie mówi, bo może zwyczajnie nie ma nam nic do powiedzenia. W takiej sytuacji odsyła nas do tego, co już wcześ- niej nam powiedział. Na przykład do naszego pierwotnego powołania, którym jest bycie bratem kaznodzieją albo mężem czy żoną. Kokieterią jest mówić w takiej sytuacji, że nie wiem, co mam robić. Wiesz, bo dostałeś powołanie. Masz głosić ewangelię albo zajmować się rodziną. Koniec. Kropka.
W porządku, a co wtedy, kiedy nie ma się pracy, to gdzie tu wola Boża, gdzie pierwotne powołanie. Co wtedy powiedzieć?
Po pierwsze, nie bać się mówić. Mamy w sobie bardzo szlachetną cechę solidaryzowania się w bólu, ale to za mało. Nie wystarczy trwać w niemym osłupieniu, że to straszne, że nie masz pracy. To niechrześcijańskie. Podobnie jak pytanie, dlaczego jej nie masz. To jest pytanie do menadżerów albo psychologów. Pytanie chrześcijańskie jest takie: nie masz pracy i co z tego dla ciebie wynika? Wiem, jesteś w stanie zawieszenia, zależności i upokorzenia. Czujesz się poniżony i coraz gorzej o sobie myślisz. Czyli gdy miałeś pracę, to myślałeś o sobie dobrze. No ale to przecież dalej jesteś ty sam, we własnej osobie. Pewien chrześcijanin, którego wylali z roboty, tak podsumowuje pożytki z doznanego szoku: Dawniej myślałem, że mam być „lepszy od”, teraz wiem, że mam być „lepszy dla”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.