Jestem już tutaj dwa tygodnie i dziś pierwszy raz od wypadku stanęłam na nogi… To cudowne uczucie chodzić boso po trawie! Uczę się znów chodzić i na nowo żyć. Dostałam też wiadomość od żołnierza, któremu dałam mój medalik z aniołami
Droga Agato!
Tak trudno pisać tu, po drugiej stronie świata, gdzie każdy dzień jest walką nie tylko o życie, ale walką o to, by nie stracić człowieczeństwa, by nie stracić wiary w lepsze jutro.
Pracuję w izbie przyjęć, wyposażonej w sprzęt medyczny; ale gdy jest wielu rannych, jest go za mało. Mimo to staramy się zapewnić każdemu najlepszą pomoc. Wyjeżdżam też na patrole, które niestety nie są bezpieczne i często kończą się kontaktem ogniowym. Zgłosiłam się na ochotnika, gdyż nie było chętnych. Wiem, wiem, nie podoba Ci się to, ale znasz mnie. Nie przyjechałam tu, by nic nie robić, ale by być tam, gdzie jestem potrzebna. W końcu moje ręce mogę wykorzystać, by nieść pomoc innym.
Jest tu mały kościół, chodzę do niego codziennie na Mszę św., chyba że jestem na wyjeździe. Codzienna Eucharystia daje mi siłę i odwagę, o które ostatnio często jestem pytana. Wiesz, kiedy byłam w nim po raz pierwszy i zobaczyłam Najświętszy Sakrament, pomyślałam, że nawet tu, na tej pustynnej ziemi, nawet tu, gdzie codziennie spadają rakiety, gdzie wciąż giną ludzie, Bóg chce być obecny i jest obecny… Tylko czasami gorycz i zło wojny przysłaniają Jego oblicze.
Ostatnio miałam trudny dzień, przywieźli nam rannych Afgańczyków. Stan jednego był poważny. Szybko się nim zajęliśmy, ale innego zaczęliśmy tracić. Wtedy chciałam wykonać pewne czynności medyczne, ratujące jego życie, lecz jedna z osób personelu powiedziała mi: – Chyba nie masz zamiaru go ratować? Odrzekałam: – Oczywiście, że mam. Wykonałam te czynności, a śmigłowiec przetransportował go do szpitala. Ale wiesz, te słowa były dla mnie jak kubeł zimnej wody w tym skwarze… Jak można tak powiedzieć? Jak można mieć takie podejście? Przecież to też człowiek, który tak jak my ma prawo do życia, a że jest innej narodowości, że jest ubogi i biedny… Wiesz, czasami czuję się, jakbym była tu zupełnie sama.
Na ścianie w pokoju napisałam sobie tekst: „Odwaga to nic innego jak tylko siła pozwalająca pokonać niebezpieczeństwo, lęk, niepowodzenie, niesprawiedliwość i nadal wewnętrznie wierzyć, że życie przy wszystkich swych smutkach jest dobre, że wszystko ma swój sens, nawet jeśli przekracza to nasze rozumienie... i że zawsze jest jakieś jutro”. No właśnie, jakieś jutro…
Wczoraj był dla mnie bardzo trudny dzień. Miałam dyżur w izbie przyjęć, ale wieczorem przyszedł do nas żołnierz, prosząc pilnie o medyka na wyjazd. Oczywiście, nikt nie chciał jechać, więc poprosiłam, żeby mnie zastąpiono i pojechałam. Po drodze dowiedzieliśmy się, że jedziemy wyprowadzić pluton z pola minowego. Po załodze widać było stres i zdenerwowanie, do tego za chwilę dotarła wiadomość, że jeden z naszych nie żyje – saper z plutonu, do którego jechaliśmy. Po usłyszeniu tej wiadomości chyba nie tylko moje serce zadrżało, a milczenie, które przenikało wóz, nagle przerwał głośny huk… Wóz przed nami został wysadzony. Radiowo doszła informacja, że nikomu nic się nie stało, byli tylko poturbowani, a wóz zniszczony. Po wyjściu na zewnątrz w obstawie udzieliłam pomocy rannym z tamtego wozu. Atmosfera stała się jeszcze bardziej napięta, tym bardziej, że widzieliśmy już w oddali wozy, do których jechaliśmy i miejsce śmierci jednego z naszych… Stanęliśmy i czekaliśmy na rozkazy. Okazało się, że musimy zostać w tym miejscu do rana, by pójść po ciało naszego kolegi. Po rozmowie z dowódcą zdecydowaliśmy, że pierwsi pójdą saperzy, a zaraz za nimi medycy. Wiesz, to była jedna z najbardziej stresujących chwil w moim życiu. Ziemia, po której stąpaliśmy, była zaminowana. Wysadzono już kilka ładunków, pod jednym zginął nasz żołnierz, a teraz my mieliśmy pójść po jego ciało. Wtedy zobaczyłam sapera z mojego wozu; nie znałam jeszcze jego imienia, ale pierwszy raz widziałam, jak po czole spływa komuś pot ze stresu. Nie dziwiłam się, gdyż miałam w świadomości to, że po pierwsze, będzie on szedł po ciało swojego kolegi, a po drugie, idzie pierwszy, a więc może być następną ofiarą. Podobnie jak my, którzy mieliśmy pójść za nim… Wtedy myślałam, że chciałabym coś dać temu człowiekowi, dać mu jakieś wsparcie, coś, co da mu siłę, ale popatrzyłam na siebie i zobaczyłam, że tak naprawdę oprócz kamizelki kuloodpornej, hełmu i plecaka medycznego nic nie mam. A słowa w tym momencie wydawały mi się zbyt błahe… I wtedy przypomniało mi się, że mam coś, co, mogę dać temu człowiekowi. Medalik, który dostałam od Ciebie. Sama wiesz, że wiele on dla mnie znaczył, ale wtedy wiedziałam, że jemu bardziej się przyda, więc zdjęłam go z szyi i podarowałam mu tuż przed wyjściem po ciało jego kolegi. Nigdy nie zapomnę jego wzroku, który wtedy znaczył więcej, niż jakiekolwiek słowa. Podziękował mi, a ja poczułam, że choć w ten sposób mogę komuś dać wsparcie. Potem było już najgorsze. Zaraz za saperami stanęłam ja, zwykła dziewczyna, która pojechała na misję, by pomagać innym. Stałam na polu minowym i podążałam krok za krokiem po pustynnej, spalonej bólem i złem ziemi, idąc po ciało kogoś, kto walczył o lepsze jutro dla tego miejsca. Wiesz, pamiętam tylko odbite w piachu ślady, po których kroczyłam, i bicie mojego serca. W myślach modliłam się do Matki Boskiej nie o to, by nie zginąć, ale by nie zostać kaleką. Bałam się i przed oczami miałam widoki, które były wpisane w misję –
amputacje i inne głębokie ranny, które na zawsze zmieniały życie ludzi. Byłam skupiona na modlitwie i krokach, które pamiętam do dziś. Wtedy, właśnie wtedy, pierwszy raz poczułam, że jestem jedną z nich. Prawnie nie byłam żołnierzem, ale sercem wtedy już tak…
*
Tamtej części listu nie zdołałam do Ciebie wysłać, gdyż niestety poczta tutaj nie jest tak często odbierana. Minęły 3 tygodnie, od kiedy pisałam ostatni raz… Dziś, pisząc to, nie jestem już w bazie, ale w szpitalu, przykuta do łóżka. Jest 30 lipca 2010 r. Nigdy nie sądziłam, że to wszystko tak się skończy. Nigdy nie sądziłam, że na słowo Afganistan zawsze już będzie drżało moje serce, nigdy nie sądziłam, że 27 lipca 2010 r. na zawsze zmieni moje życie.
Ten dzień nie zapowiadał, że na chwilę zatrzyma się dla mnie czas… Rano pojechaliśmy na patrol. Był stresujący, ale okazał się w konsekwencji spokojny. Myślałam, że do końca dnia będzie już spokój, ale dostaliśmy wezwanie i musieliśmy jechać na pomoc innemu plutonowi. Wszystko wydawało się być w porządku. Przed wyjazdem mój dowódca chciał, bym jechała w innym wozie, ale zdecydowałam, że jadę w tym, w którym jeździłam zwykle. W drodze uczyłam moją załogę grać w „palucha” – śmialiśmy się i wygłupiali… I nagle usłyszałam huk, i zobaczyłam, jak gnie się podłoga. Potem była już tylko głucha cisza i ciemność. Kiedy odzyskałam przytomność, nic nie widziałam, czułam tylko czyjeś nogi obok mojej głowy i ból, który nie pozwalał mi się ruszyć. Zapytałam o każdego z mojej załogi, chcąc sprawdzić, czy wszyscy żyją. Odpowiedzieli mi wszyscy, oprócz kolegi siedzącego naprzeciw mnie. Nie wiedziałam, czy żyje, ale nie mogłam też tego sprawdzić. Prosiłam tylko, by ktoś odpiął mi pas, który uciskał, jak się potem okazało moją złamaną miednicę, ale nikt z załogi nie był mi w stanie pomóc, tak jak ja nie byłam wtedy w stanie pomóc nikomu. Leżałam tam w ciemności i czekałam, aż ktoś z zewnątrz otworzy drzwi i nam pomoże. Ciemność i ból jakby zlały się ze sobą, jednak w końcu ktoś otworzył drzwi i zobaczyłam słońce... Światłość pustyni, która daje taki blask, jak żaden inny. Wtedy już wiedziałam, że będzie dobrze, że musi być. Żelazne, olbrzymie drzwi zostały otwarte... Bo wiesz, Agato, nasze życie to ciągłe czekanie. Czekanie na miłość, czekanie na ukończenie szkoły, czekanie na powrót kogoś, kogo kochamy, czekanie na lepszą pracę, na powrót do zdrowia. Wciąż czekamy, czasami długo, tkwiąc w ciemności smutku, bólu i tęsknoty, ale w końcu ktoś otwiera drzwi, czasami długo zamknięte, i przychodzi jasność, która niesie ze sobą nadzieję na nowe życie... Dlatego, wiesz, w życiu warto czekać, bo Bóg nigdy nie zostawia człowieka samego.
Ps. 1 Przetransportowali nas do Niemiec, do amerykańskiego szpitala. Mam złamany w 3 miejscach kręgosłup, na razie nie chodzę…
Ps. 2 Jestem już tutaj dwa tygodnie i dziś pierwszy raz od wypadku stanęłam na nogi… To cudowne uczucie chodzić boso po trawie! Uczę się znów chodzić i na nowo żyć. Dostałam też wiadomość od żołnierza, któremu dałam mój meda-
lik z aniołami. Napisał, że ten gest odmienił jego życie i nigdy tego nie zapomni. Aaa, nie uwierzysz, w szpitalu odwiedzili nas żołnierze z innego plutonu i nie zgadniesz, co jeden mi podarował? Medalik z wizerunkiem anioła… Niesamowite, prawda? Czyż Bóg nie troszczy się o nas, pokazując na różne sposoby, że wciąż jest blisko. Mój list przebył chyba tak długą drogę, jak ja, więc w końcu Ci go wysyłam, mając nadzieję, że zdąży dojść przed moim powrotem do Polski.
Ps. 3 Dziękuję za modlitwę… Odczuwam ją każdego dnia i wiem, że to dzięki niej chodzę, walczę i żyję. Paulina
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.