Michał, postawny, sympatyczny mężczyzna siedział, niczego nie podejrzewając, piętro wyżej. Poderwał go na równe nogi krzyk. – Nie wiem jak, ale poznałem, że to Ewelina. Zrobiło mi się zimno. Poleciałem na dół. W głowie kołatała mi jedna myśl: „Co się stało?!”. Przyjechałem do szpitala, by uczestniczyć w porodzie, a tutaj...
Michał pyta: – Skoro wszystko odbyło się zgodnie z procedurami medycznymi, to kto jest odpowiedzialny za procedury, które doprowadzają do tragedii? A jeśli procedury są dobre, to dlaczego nie stosowano ich wobec mojej żony i syna?
Siedzimy w jasnym pokoju domu państwa Bednarskich z Sosnowca. Ich twarze zna dziś cała Polska, podobnie jak ich dramat i trwającą od miesięcy walkę o prawdę.
Opowiedzieli o swoim dramacie już dziesiątki razy. Ewelina utrzymuje, że mówienie przynosi jej ulgę. Że ciągle doszukuje się sensu i logiki w zdarzeniach sprzed 7 miesięcy. Mówi już bez płaczu, ale ciągle drżącym głosem. Niewielka i krucha w swoim bólu.
– Byłam w 9. miesiącu ciąży. Szczęśliwa, spełniona i pełna nadziei. Michał, gdy dowiedział się, że będzie syn – Mateusz, już oglądał z nim mecze. Sadzał mnie na kanapie i przytulony do brzucha obiecywał, że jak tylko mały podrośnie, pójdą na prawdziwy stadion. Staraliśmy się o dziecko przez 5 lat, więc bardzo o siebie dbałam.
Mały pchał się na świat
Na stole przed nami stosy dokumentów. Te opisujące przebieg ciąży świadczą, że nie była ani zagrożona, ani patologiczna czy w jakimkolwiek momencie specjalnie uciążliwa. Jednak pewnego jesiennego dnia, na 4 tygodnie przed datą porodu, Ewelinie niebezpiecznie skoczyło ciśnienie i bardzo spuchła. Za radą lekarza prowadzącego pojechała do Miejskiego Szpitala nr 1 w Sosnowcu. – Tę datę, 29 października, zapamiętam do końca życia, bo ona dzieli mnie na pół, przebiega przez moje serce jak granica – mówi Ewelina. Po chwili zastanowienia dodaje: – Zatrzymali mnie wtedy w szpitalu. Zbadali, zrobili KTG (monitorowanie akcji serca płodu). Na USG dziecko ważyło 3700 g. Widziałam potem protokół z sekcji zwłok Mateusza – ważył prawie tyle samo. Napisano tam, że był zdrowym, normalnie rozwiniętym chłopczykiem... Dzień później zaczął mnie boleć brzuch, mówiłam o tym ordynatorowi Maciejowi Ornowskiemu. Zbadał mnie i powiedział: – Dziecko pcha się na świat. Przy innych położnicach rzucił nonszalancko, że jakbym dzisiaj urodziła, to by się nic nie stało. – Niech się pani nie martwi, ciąża jest donoszona – uspokajał. Dlaczego wtedy nie pozwolił mi rodzić, tylko dał leki rozkurczowe i obniżające wysokie ciśnienie, po czym odesłał do domu?
Wtedy stało się coś złego. Ewelina zastanawia się i myśl ta ciągle powraca: dlaczego niczego nie poczuła... Leki spowodowały lepsze samopoczucie, więc siedziała i czekała, aż natura zadziała. Był Dzień Wszystkich Świętych, potem Dzień Zaduszny – a w niej umarło dziecko.
– Umarło – mówi już spokojnie, raczej stwierdza fakt – bo kolejni lekarze nie zrobili mi podstawowych badań w kierunku zatrucia ciążowego, które pokazałyby, że odkleja się łożysko i dziecko się dusi. Dzisiaj, gdy różni specjaliści oglądają dokumentację szpitalną, dziwią się, że nie zrobiono tego czy tamtego badania, że najpierw zlekceważono objawy zatrucia ciążowego, i że po podaniu leków rozkurczowych nikt nie zrobił mi USG, żeby sprawdzić, jak te leki działają... Prywatnie potępiają, ale publicznie nie powiedzą słowa. Ciekawe, jak ocenią zachowanie kolegów po fachu biegli specjaliści...
Tętno na granicy
Ewelina wróciła do szpitala kilka dni później, 5 listopada, już w złym stanie.
– Kuliłam się z bólu na szpitalnym korytarzu, więc zajął się mną jakiś lekarz. Zrobili mi KTG – wtedy nie było już ani jednego ruchu płodu. Nikt się tym specjalnie nie przejął. Czekałam, bo okazało się, że nie mogą mnie przyjąć do szpitala, ponieważ jeszcze nie zrobili wypisu z poprzedniego pobytu – kilka dni wcześniej. Wreszcie zawieziono mnie na porodówkę. Ucieszyłam się, że dyżur ma znajoma położna Ewa. Podłączyła mnie znów do KTG.
I powiedziała: – Tętno na granicy.
– Pobiegła do lekarzy, żeby zrobili mi USG. Nie spieszono się, chociaż obraz KTG był widzialny także w ich pokoju. To Ewa ich alarmowała, ponaglała. I nagle zostałam zauważona – zaroiło się wokół od kitli. Jeden z lekarzy, ten robiący badanie, oznajmił głośno i trochę teatralnie, jakby w powietrze: – Nie ma przepływu w sercu…
Wiedziałam, że nie o moje serce chodzi, bo ja żyję.
I wtedy zaczęłam krzyczeć...
Niewiara i nadzieja
Michał, postawny, sympatyczny mężczyzna siedział, niczego nie podejrzewając, piętro wyżej. Poderwał go na równe nogi krzyk. – Nie wiem jak, ale poznałem, że to Ewelina. Zrobiło mi się zimno. Poleciałem na dół. W głowie kołatała mi jedna myśl: „Co się stało?!”. Przyjechałem do szpitala, by uczestniczyć w porodzie, a tutaj...
Wpadłem do sali. – Czy może mi ktoś powiedzieć, co się dzieje? – pytałem wszystkich.
– Doszło do wewnątrzmacicznego obumarcia płodu… – oznajmił jeden z lekarzy.
Jakbym niedosłyszał. – Do czego doszło?
Powtórzył.
Nie uwierzyłem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.