Zaczyna się nowy rok szkolny, ale stare problemy pozostają. I to dość równo rozłożone między nauczycieli, rodziców i uczniów. Nie ma czego zazdrościć żadnej z tych grup. Szczególnie uczniom, choć oni są niewinni
Choć niezupełnie niewinni, bo – w zależności od punktu widzenia – jest ich za mało lub za dużo. Z punktu widzenia nauczycieli, związkowców, pracowników szkół – jest ich za mało. Wiadomo: niż demograficzny ogranicza liczbę potrzebnych szkół, nauczycieli i etatów (choć nie do końca – ale o tym za chwilę). Ale z punktu widzenia władz państwowych i samorządowych – choć jest ich mało, to jednak za dużo. Gdyby uczniów było jeszcze mniej, to mniejsze byłyby problemy, mniej potrzeba byłoby nauczycieli i szkół i w rezultacie można byłoby jeszcze bardziej ograniczyć wydatki.
Średnia europejska to nakłady 4,8 proc. PKB na oświatę. Polskie władze poinformowały, że dają… 5,6 proc., co wywołało zdziwienie na europejskich salonach i zarazem gratulacje dla Polaków. Tymczasem prawda jest inna. Wystarczy przeanalizować budżet państwa – zachęcają związkowcy z oświatowej „Solidarności” – żeby przekonać się, że nakłady państwa to zaledwie 2,5 proc. PKB. Resztę pieniędzy, około jednej trzeciej, dopłacają samorządy i rodzice!
Wyższe niższe nakłady
Te dane zachęcają do składania Polakom nie gratulacji, lecz kondolencji. W takiej sytuacji nie ma mowy o rozwoju oświaty.
– Proszę nie sugerować się liczbami podawanymi przez rząd, które pokazują, że z roku na rok
nakłady rosną, że co roku jest o pół, a nawet o milion złotych więcej – mówi Ryszard Proksa, przewodniczący oświatowej „Solidarności”. – Jesteśmy państwem, które, biorąc pod uwagę PKB, przeznacza najmniej środków na oświatę w Europie!
Według obliczeń Ministerstwa Edukacji Narodowej, w ubiegłym roku szkolnym straciło pracę 7 tys. nauczycieli. – My obliczamy, że ok. 11 tys., a wynika to już z założeń budżetowych. Wielu nauczycielom podstępnie zmieniono umowy z czasu nieokreślonego na określony – zwraca uwagę Proksa. – Nie uwzględnia się ich w statystyce zwalnianych nauczycieli, bo wygasa im stosunek pracy. Skutkuje to oszczędnościami, bo nie płaci się im żadnej odprawy. Np. jeszcze w czerwcu rozdają uczniom świadectwa, a we wrześniu nagle znikają. Nie ma ich. To wszystko rodzi dużą frustrację w środowisku nauczycielskim.
Podobnie jak to, że według związkowych statystyk, co trzeci nauczyciel w Polsce pracuje na niepełnym etacie. W takiej sytuacji nie może być mowy o wysokiej jakości kształcenia, bo co to jest za szkoła, w której nauczyciel pracuje na godziny. Nie ma mowy o żadnej pracy wychowawczej, bo taki nauczyciel dla uzyskania odpowiedniej liczby godzin biega z jednej szkoły do drugiej.
Nie nacisnąć na odcisk
Nowy rok szkolny znów zaczyna się od słusznych sporów programowych, jeszcze słuszniejszych utyskiwań na nieprzygotowanie przez samorządy – ale i państwo (bo kto to wymyślił, jak nie rządzące nim PO i PSL?) – szkół na przyjęcie sześciolatków, drożyznę podręczników i uczniowskich wyprawek. A wszystko składa się na niesympatyczny obraz całości.
Droższe podręczniki, przybory szkolne, zajęcia pozaszkolne, korepetycje, dojazdy. Wszystko to czeka rodziców uczniów, którzy za chwilę, po dwumiesięcznych wakacjach, pojawią się w szkołach. Jak obliczono, średnio wyprawienie dziecka do pierwszej klasy podstawówki to koszt ok. 450 zł (260 zł podręczniki, a 190 zł – przybory i pozostałe wyposażenie). A wiadomo, że im starsze dziecko, tym wyższy będzie koszt podręczników.
Prawie 500 zł zapłacą rodzice gimnazjalistów. Komplet dla licealisty to, niezależnie od profilu, wydatek już przekraczający pół tysiąca. Całkowity koszt takiej wyprawki gimnazjalisty lub licealisty to może być nawet ponad 1000 zł. Wszystko drożej niż w poprzednich latach.
– Drożyzna podręczników to sprawka lobby wydawców, zawyżających ceny podręczników, naciskających na wprowadzanie nowych opracowań. Do tego dochodzi jeszcze nowa podstawa programowa, która wymusza na uczniach kupno nowych książek – mówi działacz Związku Nauczycielstwa Polskiego z Mazowieckiego. – Jest tak od lat, wszyscy w branży o tym wiedzą, a kolejne rządy nic z tym nie robią. Jakby same miały z tego korzyści, choćby polityczne, albo nie chciały komuś nacisnąć na odcisk.
Referendum albo nie
Odkładana od kilku lat próba zmuszenia sześciolatków do pójścia do szkoły też z pewnością – jak w poprzednich latach – napsuje sporo krwi. Także dlatego, że ministerstwo twardo mówi, że za rok pół szkolnego rocznika nieodwołalnie pójdzie do szkoły. W tej sprawie jest i strasznie, i śmiesznie. Bo mimo zorganizowania ogromnej akcji propagującej wcześniejsze pójście do szkoły – z udziałem telewizyjnej tzw. superniani – nie wiadomo, czy pójdzie ich więcej. Liczby będą znane najszybciej za miesiąc.
Ta zmiana, jak podkreśla Ryszard Proksa, dla mniejszych miejscowości, zupełnie nieprzygotowanych na przyjęcie sześciolatków, będzie katastrofą. – Nie można reformować całego szkolnictwa, patrząc jedynie na wielkie ośrodki miejskie, jak na przykład Warszawę – mówi. W tym roku w szkołach podstawowych zrobi się tłok. Ale prawdziwy będzie za rok i za dwa lata. Według szacunków, w przyszłym roku do pierwszych klas trafi ponad pół miliona dzieci. Rok później – o sto tysięcy więcej. Operacja przeprowadzana jest na dwóch najbardziej licznych rocznikach urodzonych w latach 2008 i 2009. Dla rodziców będą problemy – wróci nauka na drugą i trzecią zmianę w szkole.
Wcześniej może być decyzja o wyrzuceniu wniosku o referendum m.in. w tej sprawie – z tysiącami podpisów – do kosza. – Na razie premier Donald Tusk zapowiada zignorowanie miliona podpisów w sprawie referendum edukacyjnego – podkreśla Tomasz Elbanowski z Fundacji Rzecznik Praw Rodziców, jeden z organizatorów referendalnej akcji zbierania podpisów. Tusk jest jednak między młotem i kowadłem. Wycofa się z rządowego pomysłu – będzie źle. Nie wycofa – jeszcze gorzej, bo przymuszani rodzice sześciolatków będą doskonale wiedzieli, na kogo nie głosować.
Rządowa reforma, w najgorszym razie – jak sądzi Elbanowski – może objąć jeden rocznik sześciolatków. Bo w czarnym scenariuszu może wyglądać to tak: rząd się upiera, sześciolatki idą do szkoły. Ale tylko jeden rocznik, bo zmieni się rząd, a nowy wszystko odwoła. Nowy rząd wycofa reformę? To pytanie do nowego premiera. Ale pytań jest znacznie więcej. Niektóre być może padną – jeśli lider PO ich nie zablokuje – w referendum edukacyjnym.
Przedwczesne decyzje
Ciekawe pytanie w ewentualnym referendum dotyczyłoby tzw. reformy programowej przeforsowanej przez rząd. Brzmi tak: „Czy jesteś za przywróceniem w liceach ogólnokształcących pełnego kursu historii oraz innych przedmiotów?”.
To niesłychanie ważne i bardzo aktualne pytanie – ocenia Ryszard Proksa. Bo co prawda pierwszy rok reformy programowej wchodzący teraz do szkół średnich dużo nie zmienia w cyklu nauczania, który jest dotychczas. Ale za rok będzie już katastrofa.
– W wyniku nowej siatki przedmiotów, naszym zdaniem, stracą wszyscy – i uczniowie, i nauczyciele. Nauczyciele niektórych przedmiotów, bo stracą pracę, uczeń, bo będzie pozbawiony przedmiotów ogólnokształcących – dodaje przewodniczący Proksa.
– Za rok, według przeforsowanych rozwiązań, uczniowie zaczynający naukę w szkole średniej będą musieli podjąć decyzję, w czym się chcą specjalizować. Teraz już piętnastoletnie dzieci muszą wybrać specjalizację. A często nie są do tego jeszcze przygotowane. Teraz uczniowie nie będą mieli szansy naprawienia błędu – dodaje. – Mamy jeszcze rok na zatrzymanie negatywnych skutków tej reformy w szkołach średnich.
Zaciskanie zębów
W szkole na uczniów będą czekać coraz bardziej sfrustrowani nauczyciele. Bo choć w nowym roku szkolnym nie należy się liczyć z tak masowymi zwolnieniami czy likwidacjami szkół, jak to było w dwóch ostatnich latach (w roku wyborów samorządy na to się nie ważą, żeby nie stracić głosów i władzy), ale są inne powody do frustracji.
Wprawdzie Sławomir Broniarz, prezes ZNP, uspokaja rodziców, że nie będzie tak źle, że jest pewny, iż ambicją nauczycieli będzie to, żeby uczeń, przychodząc we wrześniu do szkoły, w żaden sposób nie odczuł niepokojów czy frustracji środowiska, ale to tylko dobra mina do złej gry. Zanosi się na nauczycielskie protesty w związku z forsowaniem przez rząd niekorzystnych dla środowiska zmian w Karcie Nauczyciela, niepokoje związane z zamrożeniem płac w oświacie czy nawet nową podstawą programową.
Kłopoty odczuwają szkoły w całym kraju. Bardzo droga w prowadzeniu placówek oświatowych Warszawa, gdzie pracuje s. Maksymiliana Wojnar z Rady Szkół Katolickich, nie jest tu wyjątkiem. Ale kłopoty, jak sugeruje siostra, to specjalność całej oświaty. Stworzono szkołom, nie tylko katolickim, warunki, w których da się działać, ale z dużym trudem.
– Nie ma co rysować czarnych scenariuszy, ale optymistycznych, niestety, też nie, bo byłoby to nieodpowiedzialne. Co trzeba robić w tej niełatwej sytuacji? Wychowywać, być przy dziecku. Jest wielki problem, gdy jest bieda w domu, ale jeszcze większym jest brak nadziei – uważa siostra Maksymiliana.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.