Myślałam już, że czeka mnie Pawiak. Ale na wierzchu moich rzeczy leżał podręcznik do nauki języka niemieckiego. Kiedy zobaczył ją kontrolujący nas hitlerowiec, powiedział tylko: „Sher gut!” – „Bardzo dobrze!” i puścił mnie. Doszłam więc do szkoły.
Co w czasie Powstania jedliście?
Żywność trzeba było zdobywać. Obok naszej placówki, przy ul. Czerniakowskiej, znajdowały się magazyny „Społem”, a w nich duży zapas cukru, marmolady, sago, przecieru pomidorowego. W cukrze mogliśmy się kąpać, gotowaliśmy kluski, zupę pomidorową. Pamiętam, że kiedyś na jakieś maszynce gotowałam kluski i nagle słyszę: „Niemcy!”. Zostawiłam więc garnek i uciekłam razem z innymi, a potem mi się dostało od chłopców: „Jak mogłaś zostawić kluski?!”. A ja ratowałam życie, nie zważałam już na obiad. Z czasem jednak zdobycie żywności stawało się coraz trudniejsze. W końcu nie było już ani jedzenia, ani wody.
W takich warunkach starałyśmy się zachować higienę, ale nie było to łatwe. Z początku we wspomnianych magazynach „Społem” znalazłyśmy też trochę bielizny, ale później warunki w naszym szpitalu nie były ani higieniczne, ani sterylne. Mieliśmy przypadki szkarlatyny i tyfusu. Ludzie jednak jakimś dziwnym trafem nie zarażali się od siebie i nie wybuchła epidemia. Dopiero, kiedy pojawiła się czerwonka, byliśmy bezradni. Chorzy umierali jeden po drugim. Wykopywano dół i wrzucano do niego zmarłych. Jak już wspomniałam, nie było czasu na żadne ceremonie. Ksiądz Stanek tylko błogosławił i koniec.
Nie mieliśmy czym leczyć naszych chorych, żadnych lekarstw, tylko rywanol, który też w pewnym momencie się skończył. Konieczne operacje odbywały się w piwnicach przy świetle lampy karbidowej. Pamiętam jedną taką operację. Właśnie wróciłam z rannymi i byłam cała okurzona i brudna. Przysiadłam na chwilę, by odpocząć i coś zjeść, a obok młody chirurg wyjmował odłamek z głowy postrzelonego powstańca. Lekarz poprosił mnie, bym podała mu jakiś instrument chirurgiczny, co oczywiście uczyniłam. Nie było więc podczas wykonywania tego zabiegu żadnej sterylności i zastanawiałam się, czy operowany to przeżyje. Ale przeżył. Kilka dni później, już w obozie w Pruszkowie, spotkałam go. Miał zabandażowaną głowę, ale samodzielnie chodził.
Czy Siostra także była ranna w czasie Powstania?
18 września, kiedy do naszego szpitala podchodzili już Niemcy, zostałam ranna w kolano w czasie przenoszenia rannych przez podwórze do piwnicy innego budynku. Na szczęście mogłam chodzić. Pamiętam, że opatrunek, który wtedy założyłam, został zmieniony dopiero w obozie w Pruszkowie kilka dni później.
Powstanie powoli już upadało.
W połowie września nasze dowództwo nawiązało kontakt z żołnierzami z armii Berlinga, którym udało się dotrzeć do nas przez Wisłę, na Przyczółek Czerniakowski. To dało nam nadzieję, ale radość trwała krótko. Okazało się, że nie mają oni ze sobą tak potrzebnej nam broni, środków opatrunkowych i lekarstw. Poza tym walczyli przede wszystkim w polu i nie byli przystosowani do walki w mieście. Mieli ze sobą pepesze i po siedemdziesiąt dwa naboje. To wszystko.
Warunki udzielania pomocy stawały się coraz trudniejsze. Cały czas pod ostrzałem trzeba było biec po nowych rannych i przenosić ich z kolejnych zagrożonych miejsc. Około 20 września zapadła decyzja o przeprawie naszego oddziału przez Wisłę. Kiedy dowiedzieli się o tym ranni, zaczęli prosić, by nie zostawiać ich samych na pewną śmierć. Mówiliśmy im, że oni także będą powoli ewakuowani, ale to nie była prawda. Nie było warunków do przeprowadzenia takiej akcji.
W każdym razie przez dwie noce, w całkowitej ciszy i ciemności, czekaliśmy na korytarzach piwnic na tę przeprawę. Drugiej nocy sznur ludzi powoli zaczął się posuwać do przodu. Wtedy rozdzieliłam się z moją koleżanką „Zochą”, która potem próbowała dostać się nad Wisłę na prom. Ja natomiast zostałam w piwnicy, razem z Henryką Żukowską „Żuk”, koleżanką z harcerstwa, oraz „Urszulą”, czyli Haliną Żelaziewicz, łączniczką, która przedostała się do nas ze Starówki. Zdjęłyśmy z siebie wszelkie oznaki przynależności do Armii Krajowej. W piwnicy, w której leżało około dwustu rannych, została też „Doktor Konstancja”. Od początku zapowiadała, że nie opuści swoich rannych. Miała nadzieję, że Niemcy uszanują międzynarodowe prawo i nie rozstrzelają rannych.
22 lub 23 września u wylotu naszej piwnicy stanęli Niemcy i zaczęli krzyczeć: „Raus, schnell!” – „Wychodzić, szybko!”. To był oddział esesmanów i własowców, a więc jednostki bardzo okrutne. Zaczęliśmy wychodzić. Trzymałam się mocno za rękę z „Urszulą”. Kiedy wyszłyśmy na podwórze, oślepiły nas promienie słoneczne. Na ziemi leżały trupy rozstrzelanych. Obok stały dwie grupy: kobiet z dziećmi i młodych ludzi, wśród których znalazłam się także ja z „Urszulą”. Niemcy krzyczeli: „Partisanen! Banditen!”. Pomyślałam, że to już koniec i że przed śmiercią trzeba zawołać: „Jeszcze Polska nie zginęła!”. Zastanawiałam się też, czy to będzie bardzo bolało.
Niemcy zaczęli strzelać do kolejnych osób wychodzących z piwnic okolicznych budynków, ale pojedyncze strzały zabierały im za dużo czasu, więc postanowili rozstrzelać całą grupę przez pluton egzekucyjny. Na końcu szeregu ustawionego pod ścianą stałam ja z „Urszulą”. Cały czas trzymałyśmy się mocno za ręce. W pewnej chwili jeden z Niemców pchnął mnie w tłum kobiet i dzieci, a ja pociągnęłam za sobą „Urszulę”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.