Grupa 18 osób z Polski buduje kościół „na końcu świata”. W trudno dostępnym regionie Indii, w którym aż 90 proc. mieszkańców jest chrześcijanami.
Nagaland – to stan w północno-wschodnich Indiach, obszarowo o połowę mniejszy od Belgii i sześć razy większy od Luksemburga. Wysoko w górach. Dwa tysiące metrów wysokości bezwzględnej. Do jego miast prowadzą wąskie drogi, które – gdy spadnie deszcz – stają się tak błotniste, że kraina jest niemal odcięta od świata.
Mieszkańcy mają rysy zbliżone do Chińczyków, nie do Hindusów. Brytyjczycy podporządkowali ich sobie w połowie XIX w., czując się zagrożeni atakami ze strony ówczesnych plemion. Po epoce kolonialnej tereny weszły w skład Indii; ich mieszkańcy nadal są często traktowani jak obcokrajowcy. Różnią się także kulturowo i religijnie: podczas gdy w Indiach niemal na każdej uliczce można natknąć się na małą świątynię lub kapliczkę poświęconą jakiemuś bóstwu, w 70-tysięcznej stolicy Nagaland – Kohimie, po ulicach jeżdżą ciężarówki z napisem „Jezus zbawia”, a tutejsze miejsca spotkań religijnych są wypełnione śpiewającymi pieśni uwielbienia ludźmi.
Współdziałanie
Do wyjazdu do Nagaland szykuje się kolejna, druga grupa dwudziestokilkulatków z Jezuickiego Centrum Społecznego w Warszawie. Będą dokańczać rozpoczętą w zeszłym roku przez ich poprzedników budowę kościoła. Jak mówią, to okazja, by zebrać nowe doświadczenia, poznać siebie, rozwinąć mocne strony. I zyskać to, co jest specjalnością duchowości ignacjańskiej: tzw. rozeznawanie woli Bożej – czyli umiejętność obserwowania tego, co się dzieje w moim wnętrzu, po to, by na bieżąco w konkretach dnia wybierać najlepsze działanie.
– Pan Bóg daje każdemu z nas specjalnie dedykowane dla niego miejsca do wypełniania swojej misji – mówi ks. Grzegorz Lojek, koordynator ubiegłorocznej grupy. – Gdy pierwszy raz usłyszałem o Nagaland, byłem przekonany, że zaprasza mnie właśnie tam, by zorganizować kolejny misyjny projekt. Im dłużej słuchałem o tym miejscu – tym bardziej byłem przekonany. Opowieść o dwóch amerykańskich jezuitach, będących na granicy odejścia od zakonu, którzy odzyskali tu poczucie sensu swojej pracy, przekonało mnie do końca – dodaje.
We wrześniu projekt został zrealizowany. Cztery kobiety i czterech mężczyzn z Polski, którzy przez rok przygotowywali się do wyjazdu, rozpoczęło kopanie fundamentów w Pfuchama – małej wiosce położonej na obrzeżach stolicy stanu Kohimy, na zboczu jednej z gór. Pracowali razem z katolickimi parafianami i protestantami, którzy przychodzili pomagać. Specjalistów zatrudniano jedynie do bardziej skomplikowanych prac, jak wylewanie betonu. Z resztą radzili sobie sami. Wykopaną ziemię przenosili na inne miejsce w starych workach. Wieczorami ci z Polaków, którzy mają architektoniczne wykształcanie, dopracowywali projekt: wielkość kościoła – na sto osób, trzy okna w ścianach, rozetę nad drzwiami i absydę – jak w europejskich świątyniach.
– Fizyczna praca nie była dla nas czymś wyjątkowym. Natomiast mocno pozostał nam w pamięci obraz „przerw na herbatkę”, podczas których miejscowi dzielili się, czym mogli: choćby było to coś tak prostego jak prażony ryż – mówią Magdalena Krześniak, inżynier mechatronik i Justyna Pławska, analityk finansowy. Nie rozumieliśmy się, ale siedzieliśmy i uśmiechaliśmy się do siebie. Te chwile i gesty pokazywały głębię więzi, jaka nas łączy. – Panie wspominają także budujące doświadczenie, gdy grupka osób z wioski oddalonej o pół dnia drogi przyjechała pomóc w budowie – bo kiedyś ludzie z tej wioski pomagali im.
Łowcy głów
Ludzie z Nagaland są raczej biedni. Ich domy są małe i pozbawione większości usprawniających wykonywanie codziennych czynności sprzętów. Na górzystym terenie niełatwo o plony. Być może dlatego je się tam niemal wszystko: niedźwiedzie, pieczone węże, larwy, żaby, psy. Co ciekawe, w tych trudnych warunkach mocno przebija się „europejska kultura”. Miejscowi są ubrani po europejsku, internet jest już ogólnodostępny. Jak podkreślają moi rozmówcy, tutejsze dzieci mówią lepiej po angielsku niż oni.
A jeszcze niedawno, jakieś sto lat temu – zanim misjonarze wprowadzili w Nagaland chrześcijaństwo, dominowało tu życie plemienne, kulturowo przypominające bardziej zwyczaje amerykańskich Indian niż sąsiadujących Hindusów. I religia animistyczna.
– Chłopiec, żeby przejść inicjację na wojownika, musiał przynieść do wioski ludzką głowę – mówi ks. Grzegorz. – Tak było co najmniej do lat 20. ubiegłego wieku. Formalnie zakazano praktyk dopiero w latach 60. To byli ludzie bardzo wojowniczo nastawieni. Na siłę przyłączono ich do Indii, by nad nimi zapanować, zamiast mieć ich za wrogów – dodaje. – Do tej pory na tych terenach działa ruch oporu, żądający uznania suwerenności Nagaland przez oficjalną władzę Indii – stwierdza.
Dziś najstarsi ludzie nie pamiętają czasów plemiennych. Chrześcijaństwo zaadaptowało się tu szybko i mocno. W Nagaland pięciu jezuitów prowadzi parafię i ogromną szkołę, w której uczy się około 800 osób na wszystkich poziomach edukacyjnych: od odpowiednika naszej zerówki do studium pomaturalnego.
Czy pojechaliśmy ich ewangelizować?
Uczestnicy wyjazdu mówią o zmianach, jakie w nich zaszły. O tym, jak wyjeżdżali z planami, by coś w tej odległej kulturze poprawić, w czymś mentalnie pomóc. Na miejscu docierało do nich, że ci ludzie nie potrzebują takiej pomocy. Że to oni mogą się uczyć od miejscowych. Na przykład naturalności. – Oni po prostu żyją. Mają dla siebie czas – opowiada pani Magdalena, mówiąc o naturalności i spontaniczności w relacjach. – Realizowanie wartości, budujących relacje społeczne jest dla nich naturalne – choćby z tego względu, że potrzebują działać razem, by zorganizować pracę w polu czy przy budowie.
Tutejsi jezuici podkreślają interesujące zjawisko: ta naturalność zanika, w miarę jak do Nagaland dociera kultura europejska. Telewizja, komputer, internet powodują, że coraz więcej młodych zamyka się w sobie, ubiera i zachowuje mniej naturalnie i spontanicznie – a bardziej wyzywająco.
– Duże wyzwanie stanowi dla nich europejski patriarchat: w Nagaland to kobieta jest obdarzana większym respektem, mężczyzna przyjmuje nazwisko żony, a urodzenie się córki ma w rodzinie ogromne znaczenie. Teraz to także zaczyna się zmieniać – mówi pani Magdalena.
Wracając do pytania o ewangelizację. – Powiedziałbym raczej, że pojechaliśmy nawracać siebie. Z tego co zdążyłem się zorientować, wiara tych ludzi jest głęboka i żywa – mówi ks. Grzegorz. – Ale mają ograniczenia finansowe, i inny, „luźniejszy” sposób myślenia, i tu trochę europejskiej przedsiębiorczości się przydaje, by usprawnić działanie – dodaje.
Wyjazd miał też ogromny społeczno-psychologiczny wymiar. Na mieszkańcach Nagaland ogromne wrażenie zrobiło to, że Polacy zdecydowali się dla nich przyjechać z tak odległego kraju.
Gdyby do Nagalandczyków sto lat temu przybyli wyznawcy hinduizmu, startowaliby z najniższej kasty.
Dzięki temu, że przybyli do nich chrześcijańscy misjonarze, usłyszeli o tym, że każdy człowiek w swojej godności jest równy, że każdy zasługuje na łaskę i ma nieskończoną wartość. – I że Pan Bóg troszczy się o każdego człowieka. A jeśli trzeba, przyśle dziewięciu Polaków z takiej odległej Polski, by przywieźli pieniądze na wybudowanie lepszego i bardziej funkcjonalnego niż dotychczasowa „lepianka” kościoła – stwierdza ks. Grzegorz.
PP Yoonus / CC-SA 3.0 Ulice jednego z miast Nagalandu, Dimapuru
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.