Nie wystarczy „mówić prawdę” – nawet jeśli jest to „święta prawda”. Trzeba jeszcze mówić tę prawdę tak, aby osoba do której mówimy mogła ją zrozumieć i przyjąć. Wieczernik, 166/2009
Do dziś pamiętam pewne rekolekcje w mojej ówczesnej parafii. Miałem wtedy bodaj szesnaście czy siedemnaście lat, byłem na początku formacji oazowej i przeżywałem etap autentycznego zafascynowania Kościołem i w ogóle „sprawami Pana Jezusa”. Rekolekcje wielkopostne w naszej parafii – wspólne dla wszystkich „grup wiekowych” – dotyczyły Miłosierdzia Bożego i oparte były na Dzienniczku siostry Faustyny (trwał wówczas jej proces beatyfikacyjny). Mam nadzieję, że nikogo nie zgorszę tym, co tu napiszę, ale pamiętam ten czas przede wszystkim z jednego powodu: nigdy wcześniej (ani chyba nigdy potem) nie byłem na równie nudnych rekolekcjach!
Oczywiście – obiektywnie zapewne wcale takie nie były. Pamiętam, że – ku mojemu zdziwieniu – spora grupa parafian była bardzo zadowolona i chętnie tych nauk słuchała. Ale dla mnie, nastolatka, problemy poruszane przez rekolekcjonistę były jakby z innego świata, kompletnie nie dotyczyły (tak w każdym razie wtedy to odczuwałem) mojego życia i moich młodzieńczych relacji z Chrystusem. Język, którym mówił rekolekcjonista nie był moim językiem. Tak, dotrwałem (to dobre słowo…) do końca, bo byłem „porządnym oazowiczem” i nie chciałem rezygnować z rekolekcji, ale gdybym był człowiekiem poszukującym, gdyby te rekolekcje miały decydować o moim spotkaniu z Chrystusem, to chyba nie spełniłyby swojej roli.
Nie wystarczy „mówić prawdę” – nawet jeśli jest to „święta prawda”. Trzeba jeszcze mówić tę prawdę tak, aby osoba do której mówimy mogła ją zrozumieć i przyjąć. Musimy zawsze pamiętać, że celem głoszenia Ewangelii nie jest jej „wygłoszenie”, ale umożliwienie czy ułatwienie drugiemu człowiekowi spotkania z Chrystusem. Nie możemy zachowywać się jak niektórzy misjonarze sprzed wieków, którzy wychodzili z założenia, że skoro językiem Kościoła jest łacina, to w tym języku będą tubylcom głosić Dobrą Nowinę. A że tubylcy nie znali łaciny? No cóż…
A zatem: do kogo mówię? Jakim językiem posługuje się ten, do kogo jestem posłany? Czy jest to język pełnego życia nastolatka, czy może poważnego ojca rodziny? Język prostego robotnika – czy wyrafinowanego intelektualisty? Język ucznia podstawówki – czy może profesora wyższej uczelni? Nie chciałbym być źle zrozumiany: nie wartościuję tych „różnych języków”, nie dzielę ich na lepsze i gorsze – ale inaczej rozmawiam (także o sprawach wiary) z moją ciotką, naukowcem z tytułem profesora, a inaczej z moim siedmioletnim synem. W pierwszym przypadku mogę użyć słowa „transcendencja”, w drugim raczej nie miałoby to sensu. W pierwszym przypadku mogę powołać się na Kanta czy Augustyna, w drugim… No właśnie.
***
Ale nawet jeśli dobrze rozumiem osobę do której mówię, jeśli „mówię jej językiem”, muszę zachować kilka żelaznych zasad, bez których ewangelizacja na pewno nie spełni swojego zadania, a ja – zamiast przekazać bliźniemu Dobrą Nowinę – dostąpię co najwyżej „napuszenia chrześcijańskiego ego”.
Po pierwsze: mam głosić Dobrą Nowinę. Dobra Nowina jest taka, że Bóg kocha człowieka, że kocha go mimo jego grzechów i słabości, ba – że posłał swojego Syna, aby te grzechy i słabości zmazał własną krwią, aby zwyciężył śmierć, piekło i szatana. To naprawdę dobra nowina. Nowina radosna, wielka i szczęśliwa. Nie przekażę jej narzekając na upadek moralności we współczesnym świecie, krytykując taką czy inną bezbożną (moim zdaniem) partię polityczną, czy tym bardziej wytykając słuchaczowi jego grzechy i słabości. Na pewno nie przekażę Dobrej Nowiny strasząc go piekłem i tłumacząc jak powinien żyć, zachowywać się i postępować. Język ewangelizacji musi być językiem pozytywnego przesłania.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.