Jak wygląda umowa-zlecenie między polską państwową uczelnią wyższą i osobą, która ma przeprowadzić szkolenie dla kadry naukowej? Dolna połowa strony mieni się różnymi odcieniami błękitu. Czyżby kreatywni pracownicy wpadli na pomysł, by ubarwić urzędowy dokument? eSPe, 85/2009
Biurokracja nie bierze się znikąd
Każdy przytomny człowiek ma ochotę w takiej sytuacji zadać pytanie: czy te jedenaście podpisów i pieczątek faktycznie musi widnieć na umowie? Na zdrowy rozsądek, a nawet po dłuższej lekturze kodeksu cywilnego czy ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym można odpowiedzieć, że nie. Skoro podobna umowa w projekcie europejskim zawiera tylko dwa podpisy – a Polska ma dostosowywać swoje przepisy do unijnych – to po co komplikować sprawę?
Pytając cierpliwie kolejne osoby, których podpisy widnieją na ostatniej stronie, na początku spotkamy się z ich rozdrażnieniem i zdziwieniem. Potem padnie zapewne odpowiedź: „Bo taki jest wzór”. Jeżeli jednak wykażemy się zdolnościami dyplomatycznymi i zapytamy: „A skąd się wziął taki wzór?”, w końcu może zdołamy uzyskać bardziej treściwą wypowiedź: „Bo jeżeli nie będzie tu mojego podpisu, to Pani Kwestor (ewentualnie Pan Rektor lub Pan Radca Prawny) na pewno tego nie podpisze”.
Nie podpisze – dodam od siebie – bo nie może zdobyć się na minimum zaufania.
Nie jest to jedynie problem wyższych uczelni. W dużym projekcie badawczym o nazwie Diagnoza społeczna zapytano mieszkańców Polski, czy bardziej zgadzają się ze zdaniem „Większości ludzi można ufać”, czy też ze zdaniem: „Ostrożności z ludźmi nigdy nie za wiele”. Z pierwszym zdaniem utożsamiało się w 2007 r. zaledwie 11,5% Polaków, a z drugim – ponad 77%!
Te wyniki można porównać z wynikami badań prowadzonych w innych krajach europejskich (European Social Survey). Jesteśmy na ostatnim miejscu. Tłumaczenie tego stanu rzeczy charakterem narodowym lub złą wolą Polaków byłoby jednak ignorancją. W społeczeństwie nic nie dzieje się bez powodu, przyczyn zaś należy nieraz szukać w głębokiej przeszłości. Przyjrzyjmy się zatem korzeniom polskiej nieufności.
Odsłona pierwsza: społeczeństwo
Zagrożenie, które jest w stanie rozbić zaufanie społeczne, musi pochodzić od wewnątrz. W końcu XVIII wieku Polacy znaleźli się pod zaborami, czyli w obliczu ciągłego wewnętrznego zagrożenia. Nie zakończyło się ono, wbrew pozorom, w 1945 r. Można powiedzieć, że – z krótką przerwą na dwudziestolecie międzywojenne – trwało do początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku.
Naród pozbawiony państwowości traci przede wszystkim jednolitość struktur. Na każdym poziomie władzy, pseudosamorządów, urzędów, szkół, policji i innych instytucji publicznych osobami decydującymi o wszystkim byli przedstawiciele najeźdźcy i ci, którzy potrafili wkraść się w jego łaski. Każdy Polak – czy chciał, czy nie chciał – musiał w codziennym życiu stawać z nimi oko w oko i jakoś sobie radzić. Mógł to zrobić na trzy sposoby. Pierwsze dwa – skrajne – to tajny opór lub ułożenie się z najeźdźcami i ich sprzymierzeńcami, nawet za cenę donoszenia na tych, którzy wybrali pierwszą drogę. Trzeci sposób to próba pozornie spokojnego życia inkrustowanego drobnymi oszustwami.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.