Adopcja jest bardzo trudna dla dziecka, trudniejsza niż dla rodziców, którzy je adoptowali. Mój problem jest prosty: ja tylko nie mogłam urodzić swojego dziecka. Jego problem jest dużo bardziej skomplikowany: ono musi zmierzyć się ze świadomością, że ktoś go nie chciał. W drodze, 12/2008
Czyli przeżyć żałobę po swoim nieurodzonym dziecku?
Ten etap trzeba mieć za sobą, nim zdecydujemy się wyciągnąć ręce po dziecko adopcyjne. Jeśli tego nie zrobimy, ono wyczuje, mimo naszych najlepszych intencji i starań, że jest namiastką tamtego nieurodzonego dziecka. Jakiś ból oczywiście zawsze zostaje w sercu, bo tak jest z każdą żałobą. Ale czas mija, żałoba nie jest już tak dojmująca, nie myślimy o tym stale, nie opłakujemy. Żyjemy dalej. Dopiero wtedy możemy spokojnie rozmawiać o adopcji.
Nasze dziecko nie może mieć poczucia, że ten temat jest dla nas za trudny, bolesny, że nas rani. Bo dziecko, jeśli nawiązuje właściwe więzi ze swoimi rodzicami, nie chce ich ranić. I dlatego nawet podświadomie będzie unikało rozmów, które dla rodziców są trudne, które sprawiają im przykrość. A jak będzie unikało tematu, to jemu samemu będzie trudno uporać się z faktem, że jest dzieckiem
adoptowanym.
Adopcja jest bardzo trudna dla dziecka, trudniejsza niż dla rodziców, którzy je adoptowali. Mój problem jest prosty: ja tylko nie mogłam urodzić swojego dziecka. Jego problem jest dużo bardziej skomplikowany: ono musi się zmierzyć ze świadomością, że ktoś go nie chciał. A skoro tak, to prędzej czy później zada sobie pytanie: „Co ze mną było takiego, że rodzice uznali mnie za nic niewartego, niegodnego?”.
Dziecko przykłada własne doświadczenie do tej sytuacji i nie rozumie, że czasami dorośli borykają się z ogromnymi problemami, nie dają rady. Dlatego ma prawo pomyśleć, że jest wybrakowanym towarem, który ktoś zareklamował i oddał. To się oczywiście wiąże z bardzo trudnymi emocjami, więc niezwykle ważne jest, by miało poczucie, że może o tym porozmawiać, że zawsze może zapytać.
Przychodzi taki dzień, gdy dziecko opuszcza dom – idzie do przedszkola, do szkoły, między rówieśników, na podwórko. Czy razem z nim musi iść informacja: to jest dziecko adoptowane?
Rok temu odpowiedziałabym pewnie na to pytanie inaczej, niż odpowiem dzisiaj. Bo przez ten rok w szkole Piotrka wydarzyło się dużo niedobrych rzeczy, które mocno go dotknęły. Dzieci z powodu jego przeszłości bardzo mu dokuczały, a gdy widziały, że Piotrka to boli, że dokuczanie działa, to uwzięły się na niego jeszcze bardziej.
Ale kilka lat temu miałam poczucie, że zarówno w przedszkolu, jak i w szkole informacja o tym, że Piotrek jest dzieckiem adoptowanym, musi dotrzeć do dorosłych, i to ode mnie, a nie od plotkujących sąsiadek. Mieszkamy w małym, wiejskim środowisku, gdzie właściwie wszyscy się znają. Nie ukrywałam adopcji przed sąsiadami – idiotyzmem byłoby wymyślanie jakichś niestworzonych historii na temat dziecka, którego nie mieliśmy, a nagle mamy. I to dwuletnie. Dlatego nie mogło być mowy o tajemnicy.
Wiedziałam, że będą najróżniejsze sytuacje, w których ta informacja nie będzie bez znaczenia. Taką rozmowę musiałam np. odbyć kilka lat później z panią od języka polskiego, która kazała dzieciom zrobić drzewo genealogiczne. Piotrek miał z tym drzewem ogromny problem. „To które ja mam w końcu drzewo narysować?” – pytał mnie zdenerwowany.
Powiedziałam mu: „To jest twój wybór. Możesz narysować jedno albo drugie. Tylko, że o tamtym powiem ci tyle, ile wiem, a wiem bardzo niewiele. Reszty możesz nie rysować albo możesz zmyślić. Jeśli chcesz, możesz narysować drzewa naszych dwóch rodzin. Piotrek wysłuchał mnie i doszedł do wniosku, że wolałby narysować drzewo swojej biologicznej rodziny. „Ale przecież to jest o wiele za mało” – stwierdził i się poryczał. Dałam mu więc jeszcze jeden wybór: „Jeśli nie chcesz, nie musisz w ogóle odrabiać tego zadania”. Ostatecznie narysował drzewo naszej rodziny.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.