Myślę, że trzeba mieć pewną odwagę, żeby powiedzieć: nie chcę tego albo nie będę tego robił. Pomimo że za „tego” można otrzymać całkiem sensowne materialne apanaże i człowiekowi nieraz coś tam podszeptuje - nie bądź głupi, nie odrzucaj tego, pozostaję niewzruszony. Przewodnik Katolicki, 15 kwietnia 2007
Zerwał Pan nie tylko z show-biznesem, ale także z alkoholem i paleniem papierosów…
– Bardzo bolał mnie fakt, że jestem zniewolony przez oba te nałogi i nie mogę sobie z nimi poradzić. Usłyszałem wówczas, że najlepiej będzie, jeśli zgłoszę się do wspólnoty AA, tak też się stało. Jestem klasycznym przykładem meetingowca, który systematycznie chodzi na spotkania i powoli zaczyna rozumieć ich sens. Po czasie odkryłem, że moja obecność bardzo mocno wspiera wiele innych osób, które uruchamiają w sobie taki wewnętrzny dialog: skoro on sobie poradził, to dlaczego ja mam sobie nie poradzić?! Myślę, że jest to jakaś moja misja. Dziś już wiem, że trzeba jeszcze raz narodzić się w swoim jestestwie, by świadomie zadać Bogu pytanie, jaka jest Jego wola wobec mnie. To jest moment, z którym mamy najwięcej problemów, bo albo chcemy usłyszeć, co Bóg do nas mówi, albo udajemy, że nie słyszymy Jego słów. Jeśli usłyszymy i robimy to czego On od nas wymaga, to musimy się liczyć z tym, że spory szok przeżyje najbliższe otoczenie, które nasze odmienione postępowanie odbiera jako przejaw choroby psychicznej… Trzeba to wytrzymać i powtarzać sobie, że kieruję się moim wewnętrznym GPS-em, Boskim GPS-em naprowadzającym mnie do siebie samego, mówiącym - idź tutaj, tą drogą i zostaw ten cały cyrk, który jeśli chce, niech idzie na zatracenie, a ty masz własną ścieżkę i realizuj się. Trzeba czasem przystanąć, poczekać, może nawet cofnąć się, zastanowić, zapłakać, a wówczas życie zaczyna się układać według woli Najwyższego. Poza tym chciałem też sobie odpowiedzieć na pytanie, które mnie męczyło od wielu lat, czy ja bez tych używek potrafię coś zrobić, czy w ogóle mam jakiś talent?!
Ale miał Pan jeszcze to szczęście, że przy Panu cały czas wiernie trwał i nieustannie wspierał ziemski „anioł stróż” – żona Aleksandra…
– To prawda, bez niej moja cała przemiana nie byłaby możliwa. Sądzę, że bez wsparcia Aleksandry odpowiedziałabym na diabelskie wezwania… i powróciłbym do dawnego życia. Myślę, że w jej przypadku określenie „anioł stróż” to za mało powiedziane, Aleksandra była moją opoką, pomimo że nie miała ze mną lekko…
No właśnie, złożył Pan kiedyś taką deklarację, że zadośćuczyni tym wszystkim, których kiedyś skrzywdził…
– Na tej liście Aleksandra jest na drugim miejscu, bowiem na pierwszym jestem ja. Sam siebie przecież też nieźle zmaltretowałem. Teraz, w ramach dojrzewania, dochodzę też do tego, że kiedy brałem udział w tym twórczym fermencie, jakim był kabaret Tey, widziałem, że bez dotknięcia jakiegoś szaleństwa nie ma mowy o sztuce. Bez dotarcia do granicy tego szaleństwa nie ma też możliwości powrotu do normalności. Granica, która oddziela te dwa światy, jest niezwykle cienka i niebezpieczna. W ramach tego zadośćuczyniania więcej czasu poświęcam na obcowanie z żoną, umiem już zrezygnować z wielu rzeczy, aby każdą wolną chwilę spędzać właśnie z nią. Bardzo dużo rozmawiamy, szczególnie o tym, że okaleczanie jej przeze mnie nie było z jakieś zemsty, braku miłości czy odrzucenia, tylko wynikało z szaleństwa, z tego, aby uzyskać sukces.