Dużo się ostatnio rozprawia o rozmaitych rozliczeniach z przeszłością. Problem polega na tym, że chętnie rozliczamy innych z ich przeszłości, a co do samych siebie to wolimy patrzeć w przyszłość. Ale wielkopostne wezwanie brzmi: „nawracajcie się”, a nie „nawracajcie innych”. Idziemy, 25 marca 2007
Dużo się ostatnio rozprawia o rozmaitych rozliczeniach z przeszłością. Problem polega na tym, że chętnie rozliczamy innych z ich przeszłości, a co do samych siebie to wolimy patrzeć w przyszłość. Ale wielkopostne wezwanie brzmi: „nawracajcie się”, a nie „nawracajcie innych”. Dlatego też mądry ksiądz poeta pisał: „Nie przyszedłem Pana nawracać...”.
Warto od czasu do czasu podejmować trud rozliczenia się ze swoją przeszłością. Nie po to, aby w nieskończoność rozdrapywać rany, ale by – patrząc na Jezusa – coraz bardziej świadomie, czyli prawdziwie, przeżywać własne życie. Jednym z narzędzi, jakie Kościół nam oferuje, jest tzw. spowiedź generalna, czyli spowiedź z całego życia. Praktykę tę usankcjonował w 1304 r. Benedykt XI: „Nawet jeśli nie ma konieczności ponownego wyznawania wcześniej wyznanych grzechów, to uważamy za pożyteczne, aby była powtórzona spowiedź z tych samych grzechów, ponieważ wstyd towarzyszący wyznawaniu jest ważnym elementem pokuty”. Dodajmy, że spowiedź generalna może być konieczna, potrzebna, pożyteczna lub szkodliwa. Konieczna jest wówczas, kiedy odbyło się z jakichś powodów spowiedzi nieważne. Potrzebna, kiedy ma się poważne wątpliwości, co do jakości poprzednich spowiedzi. Pożyteczna, jeśli służy większemu uporządkowaniu życia. A szkodliwa, gdy jej jedynym motywem są chorobliwe skrupuły.
Tyle że rozliczanie z przeszłością kojarzy się dziś nie tyle z rachunkiem sumienia i ze spowiedzią generalną, ale z lekturą sporządzanych przez ubeków teczek. Wiele tysięcy ludzi będzie musiało złożyć oświadczenia, czy byli współpracownikami bezpieki. Z wielu wątków sporu wokół nowej ustawy lustracyjnej najbardziej interesujący wydaje mi się ten, że oto państwo stawia niektórych obywateli przed zadaniem szalenie trudnym, a niekiedy wręcz niewykonalnym. Są tacy, którzy wiedzą, że na pewno współpracowali. Są tacy, którzy wiedzą, że na pewno nie współpracowali. Ale też są tacy, którzy mieli – z różnych powodów – kontakty z ubecją. W swoim sumieniu nigdy nie uważali tego za współpracę naganną. I uważają tak nadal. Ale bogatsi o doświadczenie lustracyjnej zawieruchy minionych miesięcy nie mają pewności, że jakiś ubek nie zarejestrował ich – bez ich wiedzy – jako TW. I co? Napiszą oświadczenie zgodne ze swoim sumieniem i najgłębszym przekonaniem, a potem zostaną ogłoszeni kłamcami lustracyjnymi? Zanim sąd ich uniewinni, minie sporo czasu. W niektórych wypadkach wystarczająco dużo, by życie się załamało.
Na szczęście, osobiście nie mam takiego dylematu. W tamtych czasach bowiem nie zainteresował się mną żaden ubek (ten brak zainteresowania można by uznać za swoisty dyshonor) i z tego powodu nie mieszczę się ani wśród tzw. niezłomnych, ani wśród tzw. uwikłanych. Za to, kiedy w roku 2003 zostałem prowincjałem, męczył mnie pewien oryginalny 80-latek, który sporo lat przepracował w wiadomych służbach. Ów relikt minionego ustroju zasypywał mnie swoimi tekstami, z których miało – jego zdaniem – niezbicie wynikać, że Kościół w Polsce jest tak silny dzięki... służbom bezpieczeństwa. Służby te markowały jedynie antykościelne zadania, aby się sowieci zbytnio nie wkurzali. Robiło się zadymy wokół jakiejś przydrożnej kapliczki, ale kościoły przecież budowano – przekonywał mnie SB-ecki intelektualista.
Warto rozliczać się z przeszłością. Jako kapłan wolę jednak zdecydowanie stosować kapłańskie środki w tym rozliczaniu: spowiedź, tzw. sprawę sumienia, czy też po prostu szczerą rozmowę. Cieszę się, że nie muszę być prokuratorem i sędzią, który na podstawie ubeckich zapisków wydaje publiczny wyrok: współpracował – nie współpracował.
«« | « |
1
| » | »»