O niepewności gwarancji bezpieczeństwa i potrzebie naśladowania rozwiązań militarnych Kazimierza Wielkiego z prof. Romualdem Szeremietiewem rozmawia Wiesława Lewandowska
WIESŁAWA LEWANDOWSKA: – Reżim północnokoreański od dawna stara się zastraszać świat bronią atomową. Czy po spotkaniu prezydenta Donalda Trumpa z przywódcą Korei Północnej Kim Dzong Unem możemy już spać spokojniej?
PROF. ROMUALD SZEREMIETIEW: – Wypada się cieszyć, gdy strony skonfliktowane, grożące zrzucaniem bomb atomowych, zaczynają ze sobą rozmawiać. Niemniej jednak spotkanie prezydenta Trumpa z dyktatorem Korei Północnej przypomina trochę sytuację, gdy ktoś zaczyna całować się ze skorpionem. Nie wydaje się to zbyt bezpieczne.
– Jak oswoić skorpiona?
– Oczywiście, najpierw trzeba by go pozbawić jadu – w tym wypadku chodzi o te głowice nuklearne Kima, które on podobno obiecał unicestwić, ale jeszcze tego nie zrobił. Dziś widać, że „skorpion” ma ciągle swój „jad”, a tymczasem prezydent USA już zaczął go „całować”. Wypowiadał się w superlatywach na temat Kima i zawiesił planowane ćwiczenia armii amerykańskiej z armią Korei Południowej. Natomiast ze strony Korei Północnej oprócz słownej i bardzo ogólnikowej deklaracji denuklearyzacji nie ma nic więcej. Nie wiadomo zresztą, czy dyktator Korei Północnej i prezydent USA tak samo rozumieją, czym ma być ta denuklearyzacja. Można się więc spodziewać wszystkiego.
– Wszystkiego najgorszego?
– Oczywiście. Nie zapominajmy, że w Korei panuje odrażający i brutalny reżim, są obozy koncentracyjne, morduje się ludzi, np. Kim Dzong Un w maju ub.r. kazał rozstrzelać ministra obrony, bo ten w czasie defilady wojskowej zasnął na trybunie, czym wykazał „brak szacunku” dla dyktatora. Prezydent Trump, wychwalając Kima, powiedział, że „kocha” on swoich poddanych. Jak ta miłość wygląda, możemy się dowiedzieć od ludzi, którym udało się uciec z północnokoreańskiego piekła. Z racji ciężkich naruszeń praw człowieka Korea Północna była do tej pory izolowana na arenie światowej. A tu nagle przywódca największego demokratycznego państwa z wielką serdecznością komplementuje koreańskiego satrapę. Prezydentowi Rooseveltowi nie przeszkadzały zbrodnie i łagry Stalina, a teraz wydaje się, że prezydentowi Trumpowi nie przeszkadzają zbrodnie i łagry Kima...
– I reszcie świata chyba też nie przeszkadzają...
– W relacjach międzynarodowych często przymyka się oczy na różne paskudne rzeczy, więc nie w tym rzecz. Nie wiemy po prostu, czy prezydent USA swoje zachowania uzgodnił i skonsultował z azjatyckimi sojusznikami Ameryki – z Koreą Południową, a zwłaszcza z Japonią. Gdyby jednak działał spontanicznie, kierując się emocjami i nie konsultując się z sojusznikami, to byłoby niepokojące. Także dla nas.
– Dlaczego?
– Można by przecież oczekiwać podobnych „gestów dobrej woli” w odniesieniu do Rosji. Po niedawnym szczycie G7 w Kanadzie prezydent USA powiedział, że będzie rekomendował ponowne przyjęcie Rosji do tej grupy. Jak wiadomo, Rosję wykluczono z tego grona po aneksji Krymu. Tymczasem prezydent USA powiedział w rozmowie ze światowymi przywódcami, że Krym jest rosyjski, ponieważ wszyscy mieszkańcy półwyspu mówią po rosyjsku.
– Możliwa więc będzie postępująca ustępliwość wobec Rosji?
– Jeżeli USA zaczną zabiegać o porozumienie z Kremlem, a Putin nie jest aż tak odrażający jak Kim, to Rosja może zażyczyć sobie chociażby usunięcia rotacyjnej obecności wojsk natowskich, zwłaszcza amerykańskich, z Polski i krajów bałtyckich. Skoro jest to jedynie rotacyjna obecność, to łatwo byłoby spełnić taki warunek.
– A niestety, nasze uzasadnione naleganie na zainstalowanie w Polsce stałych baz NATO pozostaje bez odzewu.
– Ostatnio po stronie polskiej pojawił się pomysł, co ogłosił min. Mariusz Błaszczak, że powstanie stała baza amerykańska. W takim przypadku nie trzeba zgody NATO, wystarczy dwustronna umowa między rządami polskim i amerykańskim.
– To realne?
– Gen. Ben Hodges, deklarujący się jako przyjaciel Polski, odznaczony przez prezydenta Andrzeja Dudę Orderem Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej, powiedział wprost, że jest temu przeciwny, byłoby to bowiem posunięcie prowokacyjne wobec Rosji i zakłóciłoby wewnętrzną spoistość NATO. Ale jednocześnie generał proponuje rozwijanie obecnoś-
ci rotacyjnych sił natowskich na terenie flanki wschodniej i rozszerzenie tej obecności na Gruzję i Ukrainę, które do NATO nie należą.
– A to przecież rozdrażni Władimira Putina, czego Zachód stara się unikać! O co tu chodzi?
– Moim zdaniem, chodzi przede wszystkim o to, aby obecność wojskowa, nawet znacząca, była przede wszystkim taka, którą będzie można łatwo wycofać, jeśli tylko zajdzie potrzeba lub jeśli będzie się to jakoś politycznie opłacało.
– Bo taka demonstracyjna, ale bardzo mobilna obecność wojskowa po prostu umożliwia polityczne targi?
– Otóż to! Obecność wojsk NATO w Gruzji czy na Ukrainie – oraz możliwość ich szybkiego wycofania – mogłyby być elementem przetargowym w rokowaniach z Rosją. Wielkim pragnieniem Zachodu – któremu zdaje się ulega także prezydent Trump – jest doprowadzenie do tego, by Rosja stała się obliczalną częścią świata zachodniego. Przed II wojną światową tego rodzaju zachowania, zaspokajania żądań agresywnych reżimów, nazywano polityką „appeasementu” – uspokajania, łagodzenia. Chodziło o to, aby nie zaogniać sytuacji, nie doprowadzić do wybuchu wojny...
– Mimo to do wojny doszło. Ugodowe postawy polityczne wobec państw agresywnych – czy to wobec Hitlera, czy Stalina – nie przyniosły, jak się tego spodziewano, dobrych rezultatów. Z Kim Dzong Unem i Putinem może być inaczej?
– Z Kimem i Putinem ryzyko jest podobne. Trudno to pojąć, ale Zachód wciąż ma tę samą dziwnie absurdalną nadzieję, że gdy ustapi agresorowi, zyska spokój. Tymczasem wiadomo, że ustępstwa tylko rozzuchwalają agresora i będzie on się domagał coraz więcej i więcej, aż w końcu ktoś powie: dość, więcej ustępować nie można, i stanie się to najgorsze, czego chciano uniknąć.
– Niezgoda NATO na stałe bazy wojskowe na flance wschodniej to pierwszy krok we współczesnej polityce „appeasementu”?
– Może nie pierwszy, ale bardzo wiele znaczący. Stała obecność baz sojuszniczych jest równoznaczna z większą gwarancją bezpieczeństwa dla danego terytorium. Taka obecność stałej infrastruktury nie podlega zmiennym i doraźnym decyzjom politycznym, jak to może być w przypadku sił rotacyjnych, które szybko i bez trudu mogą się ewakuować. Stałe bazy wojskowe są elementem trwałej i kosztownej infrastruktury, której nie można tak po prostu porzucić, zostawić. Jest to więc swoista gwarancja, że teren, na którym znajduje się taka baza, na pewno będzie broniony.
– Brak takich baz i tendencje obecnej geopolityki mogą zatem budzić coraz większy niepokój w krajach Europy Środkowo-Wschodniej...
– Musimy sobie ciągle zadawać to najważniejsze pytanie: czy naprawdę jesteśmy bezpieczni? Z całą pewnością Polska nie ma ciągle pewnych gwarancji bezpieczeństwa. Nasze bezpieczeństwo narodowe jest nadal wypadkową sprzecznych tendencji w polityce międzynarodowej, jakimś pyłkiem unoszonym przez podmuchy wielkiej polityki światowej.
– A te podmuchy są coraz częstsze i silniejsze?
– Przez jakieś 15 lat po upadku Związku Sowieckiego sytuacja geopolityczna wydawała się stabilna. Stany Zjednoczone wygrały zimną wojnę, miały na tyle dominującą pozycję gospodarczą i militarną, by być gwarantem ustanowionego pojałtańskiego ładu międzynarodowego. Polska w tym ładzie mogła się czuć dość bezpiecznie. Aż do czasu, kiedy na nowo objawiły się dążenia wielkomocarstwowe Rosji, której rola potęgi regionalnej najwyraźniej przestała wystarczać. Z drugiej strony – nastąpił bardzo silny rozwój gospodarczy Chin, co zaczęło poważnie zagrażać światowej pozycji Stanów Zjednoczonych. I oto gwarantowany przez USA ład międzynarodowy zaczął się chwiać. Obecnie zarówno Chiny, jak i Rosja dążą do przebudowania tego ładu stosownie do swoich potrzeb i aspiracji.
– Czy USA są wystarczająco silne i zdeterminowane, by utrzymać swoją dominującą pozycję?
– Ciągle tak. Jednak wiele zależy od tego, czy zrobią wszystko, co jeszcze mogą zrobić – a wciąż mogą wiele – aby swoją supermocarstwowość utrzymać, blokując Chiny i Rosję. Ale może być odwrotnie; USA dojdą do wniosku, że nie mają siły lub ochoty, żeby nadal odgrywać rolę „żandarma” światowego ładu, i oddadzą część swojego władztwa w świecie innym.
– Dla Polski i krajów z naszego regionu byłby to chyba najgorszy scenariusz...
– Powstanie nowy ład międzynarodowy, w którym może nie być miejsca dla suwerennej Polski. Na nowo zdefiniuje się nasza sytuacja, bo to, co przez ostatnie 20 lat uważaliśmy za pewnik i fundament naszego bezpieczeństwa i pozycji w świecie, zacznie się nagle i szybko kruszyć.
– Co wtedy?
– Już od dawna – nauczeni przez własną historię – powinniśmy być gotowi na taką ewentualność.
– Nie jesteśmy?
– Moim zdaniem, nie.
– Co więc teraz powinniśmy robić?
– Bardzo dużo powinniśmy – i na szczęście jeszcze możemy – zrobić, by znacznie lepiej niż dotychczas zadbać o czynniki od nas zależne gwarantujące bezpieczeństwo Polsce. Po pierwsze – trzeba budować i umacniać własne państwo. Po drugie – znaleźć partnerów podobnie jak my zagrożonych zmianami geopolitycznymi, przede wszystkim w Europie Środkowo-Wschodniej. Po trzecie – czas się zastanowić, czy i jakimi aktywami możemy jak najszybciej dysponować, aby ci partnerzy chcieli się z nami łączyć na rzecz wspólnego bezpieczeństwa. Chodzi o to, by oczywistość pewnych zagrożeń oraz atrakcyjność Polski jako gwaranta bezpieczeństwa były na tyle przekonywające, że uda się zrealizować kiełkującą w głowach polskich polityków ideę Trójmorza.
– Czy, zdaniem Pana Profesora, już dysponujemy jakimiś aktywami, które pozwoliłyby mieć nadzieję na to, że uda nam się dobrze zadbać o bezpieczeństwo Polski?
– Jesteśmy na początku trudnej drogi. Rządowy program dobrej zmiany i strategia odpowiedzialnego rozwoju wytyczają – można to przyjąć – właściwy kierunek, np. zaczynamy budować infrastrukturę komunikacyjną, która ma połączyć kraje Europy Środkowo-Wschodniej na osi północ-południe. Jednakże to program na dziesięciolecia, a nie jest wcale pewne, czy mamy jeszcze aż tyle czasu...
– Sądzi Pan Profesor, że idea bezpiecznego i zasobnego Trójmorza raczej pozostanie tylko geopolityczną mrzonką?
– Niekoniecznie, jednakże pod warunkiem, że potraktujemy ją poważnie, odpowiedzialnie i z rozmysłem. Kiedyś przecież udało się Polakom zbudować taką wielką wspólnotę między Bałtykiem a Morzem Czarnym.
– Wieki temu i nie było wtedy aż tak potężnych przeciwników!
– Wcale nie było łatwiej! Rzeczpospolita Obojga Narodów powstała dlatego, że Wielkie Księstwo Litewskie – nasz terytorialnie duży, ale materialnie słaby sąsiad – uznało, iż tylko opierając się na Polsce, może się przeciwstawić zagrożeniu ze strony potężnego mocarstwa regionalnego, jakim było państwo krzyżackie, oraz mongolskim i tatarskim najazdom od Wschodu. Królestwo Polskie było wówczas dobrze zorganizowanym państwem, z bardzo sprawnymi instrumentami militarnymi. Już wcześniej król Kazimierz Wielki zadbał o stworzenie systemu obrony kraju, w tym strategicznego korpusu obrony państwa – sieci zamków i obwarowanych miast stanowiących dla agresora trudną do przełamania barierę.
– Sugeruje Pan Profesor, że teraz takich atutów w postaci odpowiednich struktur obronno-strategicznych jednak nie mamy?
– Można powiedzieć, że po Kazimierzu Wielkim pozostał nam klasyczny polski system obronny, jednakże jest on zapisany tylko w historii polskiej sztuki wojennej. W żadnym razie ta wiedza nie przekłada się na dzisiejszą praktykę polskiej obronności.
– A mogłaby być przydatna w dobie rakiet i broni atomowej?
– Ależ oczywiście! Należałoby ten „kazimierzowski” system militarny dziś po prostu powtórzyć, uwzględniając, oczywiście, nowoczesne systemy broni. System obronny Kazimierza Wielkiego, który tak dobrze sprawdził się w I Rzeczypospolitej, tworzyło zaciężne wojsko zawodowe, czyli rycerstwo, a później niepokonana husaria, co może odpowiadać dzisiejszym wojskom operacyjnym (oby tylko były równie sprawne). Równie ważna była bardzo rozbudowana obywatelska struktura obronna, czyli pospolite ruszenie, które tworzyli szlachta, mieszczanie oraz jednostki terytorialne nazywane chorągwiami. W razie zagrożenia nawet kilkaset tysięcy uzbrojonych ludzi siadało na koń. To była naprawdę wielka siła i niezwykle sprawna w obronie. Przykładem może być bitwa pod Beresteczkiem w 1651 r., gdzie do zwycięstwa walnie przyczyniło się pospolite ruszenie – bitwa oceniana jako jedna z największych w owym czasie. Niestety, nie mamy dziś tak przygotowanych do obrony kraju obywateli.
– Skopiowania podobnie rozbudowanego systemu obrony nikt w naszych czasach jednak się nie podejmuje, bo przecież uwierzyliśmy, że jest niepotrzebny i zbyt kosztowny. A i z pospolitym ruszeniem nie byłoby chyba najlepiej...
– Nie wydaje się, aby świadomie zrezygnowano z budowania takiego systemu obrony kraju. Ludziom odpowiedzialnym za politykę obronną państwa po prostu brakuje wyobraźni. A wystarczy choćby zapytać, jak będzie broniona Warszawa w razie ataku nieprzyjaciela. Nikt z tych, którzy powinni to wiedzieć, nie zna odpowiedzi na to pytanie. Nie ma też bazy dla obywatelskiego pospolitego ruszenia, sił terytorialnych – nie ma bowiem przeszkolonych obywateli, gotowych w każdej chwili podjąć obronę kraju.
– Powoływana obecnie Obrona Terytorialna nie odgrywa tej roli?
– Oczywiście, że nie. To jest co najwyżej taka pomocnicza przybudówka do wojsk operacyjnych. A to bardzo niewiele.
– Można zatem powiedzieć, że bezpieczeństwo Polski niebezpiecznie maleje?
– No tak. I to nie tylko dlatego, że rośnie zewnętrzne zagrożenie. Twierdzę, że przede wszystkim z tego powodu, iż władze państwowe za mało lub niewłaściwie dbają o to bezpieczeństwo. Mamy dopiero zapowiedź opracowania nowej strategii bezpieczeństwa narodowego RP, ale nikt nie wspomina, że wciąż brakuje strategii obronności RP, która precyzyjnie określi zagrożenia militarne, zdefiniuje sposoby obrony i środki do niej niezbędne.
– Co dalej? Nie ma już dobrego wyjścia?
– Jest, ale trzeba je dostrzec. Od dawna uważam i ciągle o tym mówię, że bez zbudowania polskiego systemu obronnego, na wzór tego „klasycznego” z czasów Kazimierza Wielkiego, nie możemy nawet marzyć, abyśmy dla państw z naszego regionu mogli być atrakcyjnym sojusznikiem militarnym lub byśmy w ostateczności mogli liczyć na siebie samych, a taka konieczność wydaje się całkiem prawdopodobna. Już straciliśmy wiele czasu i, niestety, nadal go tracimy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.