Urodził się w 1976 roku w Bytomiu, a wychował w Gliwicach. W wieku 21 lat dołączył do Towarzystwa Jezusowego. Pracował przez pięć lat w parafii we Wrocławiu jako wikary i duszpasterz młodzieży. Potem przez 4 lata był duszpasterzem powołań Prowincji Polski Południowej TJ. Obecnie przeżywa tzw. trzecią probację, czyli jeden z etapów formacji jezuickiej. Podczas jej trwania odbył wolontariat w Puckim Hospicjum pw. św. Ojca Pio, które założył śp. ks. Jan Kaczkowski. Ksiądz Grzegorz Kramer SJ w rozmowie z kl. Dariuszem Trzebuniakiem SCJ opowiada o swojej posłudze wśród chorych.
Otrzymał Ksiądz wiadomość, że będzie urzędował w hospicjum. Jak do tego doszło?
Jestem na trzeciej probacji, która jest kolejnym etapem formacji w zakonie jezuitów. W tym czasie zakonnik jest „wyrywany” z codzienności. Całkowicie pozostawia wszystko to, co do tej pory robił. Właśnie w ramach tego czasu przeżyłem 30-dniowe rekolekcje ignacjańskie oraz odbywałem pracę społeczną w postaci wolontariatu w puckim hospicjum.
Jak Ksiądz czuł się w tym miejscu?
Bardzo dobrze! Może to trochę wzniosłe „hasełko”, ale dla mnie to był „raj na ziemi”. Doświadczyłem tam bardzo mocno człowieczeństwa. Hospicjum to jest miejsce, które zwykle kojarzy się ludziom z chorobą i śmiercią, a ksiądz z olejami jest zwiastunem nadchodzącego końca. W rzeczywistości jednak przebywający tam ludzie odzyskują godność i pokój. To było też moje osobiste doświadczenie. Zburzyło się moje stereotypowe myślenie o hospicjum. Doświadczyłem człowieczeństwa tak od chorych, jak i od ludzi, którzy się nimi opiekują.
Spędził tam Ksiądz 38 dni. Na swoim profilu na Facebooku napisał Ksiądz, że gdyby miał umrzeć na raka, to bez wątpienia wybrałby właśnie to miejsce, dlaczego?
Zobaczyłem, że pomimo ciągłej obecności śmierci i cierpienia, to miejsce nie jest straszne. Jest pełne pokoju. Znajduje się tam wykwalifikowana pomoc medyczna, która opiekuje się chorymi ludźmi. Medycyna paliatywna, która zajmuje się uśmierzaniem bólu, jest tam na bardzo wysokim poziomie i dzięki temu praktycznie nikt nie cierpi fizycznie. Wydaje mi się, że jest to miejsce idealne, aby odejść z tego świata przy zachowaniu swojej godności.
Czy odczuwał Ksiądz obecność ks. Jana Kaczkowskiego w tym miejscu?
I tak, i nie. Księdza Jana doświadczałem tam przez spotkanych ludzi. Poprzez zespół, który on przygotował do pracy w hospicjum. Doświadczałem go po prostu w ludziach. Podoba mi się, że w tym miejscu nie ma czegoś takiego, jak kult jednostki. Oczywiście ks. Jan ma tam swoje miejsce: portret na ścianie czy inne pamiątkowe zdjęcia, ale jego obecność jest jednak bardzo dyskretna. Pokazywał ludziom, że idea tego miejsca nie na nim ma być budowana, ale na pomocy drugiemu człowiekowi w cierpieniu. Jego duchowa obecność nadal daje dużo siły temu dziełu, to jest naturalne. Założyciel umarł, ale jego dzieło żyje! Ludzie ciągle przypominają sobie, w jaki sposób działał i myślał…
Z tego, co mi wiadomo, w hospicjum pojawił się też pies ks. Jana: Miecia…
Tak! (śmiech) Pies jest u brata i szwagierki ks. Jana. Małgorzata jest lekarką, która pracuje w hospicjum i czasem przyprowadza psiaka. Na stałe nie ma tam jednak zwierząt. W hospicjum są jedynie rybki, natomiast kiedyś były kanarki.
Jak Ksiądz radził sobie w bezpośrednim starciu ze śmiercią?
Dużo mówię i piszę o śmierci, ale jest to tylko teoria, słowo pisane, dlatego chciałem jej doświadczyć bezpośrednio. W czasie mojego pobytu w tym miejscu zmarło 25 osób. To nie jest normą, ale niestety wtedy więcej ludzi odeszło. Doświadczyłem wówczas niesamowitego spokoju i obecności Boga. Pomimo dobrej opieki, ludzie i tak cierpieli psychicznie i duchowo. Widziałem ich ciała po śmierci. Twarze tych osób zmieniały się w taki sposób, że widoczny był na nich pokój. Za tym – według mnie – stoi Pan Bóg. Najtrudniejsze dla mnie były spotkania z rodzinami chorych. Podczas nich wszystkie pobożne teksty i pocieszanie musiałem odłożyć na bok. Moja rola polegała wówczas na byciu z tymi ludźmi. Wystarczyła tylko moja obecność i odwaga pokazania swojej bezradności. Jestem księdzem i wierzę w Boga, ale pozostaje mi tylko wiara i nic więcej. Starałem się nie mędrkować i myślę, że to dawało dużo sił cierpiącym.
Poważne rozmowy, porady, teologia, śmierć i życie. A jednak w takim miejscu potrafił Ksiądz docenić widok palącego pacjenta.
Poważne i trudne rozmowy zdarzyły mi się może kilka razy. Chorzy, którzy przebywają w hospicjum, są już w pewien sposób pogodzeni ze śmiercią. To miejsce jest już ich „etapem końcowym”. Tam nie było dzieci, a przedział wiekowy pacjentów był raczej wysoki. Przebywali tam ludzie od 50 lat wzwyż. Myślę, że właśnie dlatego nie było aż tak głębokich rozmów. Jeśli chodzi o pana Rysia, który jeździ na wózku, to miał on momenty, że z powodu bólu nie potrafił wyjść ze swojej łóżka. Pewnego dnia po długim czasie leżenia podniósł się i z radości zapalił papierosa. Uświadomiłem sobie wówczas, że dopiero w takim momencie człowiek zaczyna doceniać proste rzeczy.
Od czego zależy wartość człowieka w chorobie?
W hospicjum ludzie nie rozmawiają o sobie ani o tym, co robili i jak żyli. Można wysłuchać historii małych i wielkich. Podczas rozmów z pacjentami każdego człowieka uczyłem się od nowa. Starałem się pokazać chorym, że się ich nie brzydzę. Oni mają prawo do tego, aby się pobrudzić. Nawet jeśli ktoś siedzi z pampersem, ochlapał się sokiem i prosi o kolejną tabletkę, bo wije się z bólu, to cały czas jest dla mnie tak samo wartościowym człowiekiem. Ważny też jest sposób podejścia do pacjenta, a więc używanie zwrotów grzecznościowych. Personel medyczny zawsze pyta o zgodę na zastrzyk czy dotknięcie. Człowiek nie jest dla nich przedmiotem, ale podmiotem. Nie traci swojej wartości przez swoją chorobę. Dopóki ciało znajduje się w hospicjum, dopóty traktowane jest z godnością do końca.
Co dla Księdza było najbardziej odkrywcze w byciu z drugim człowiekiem na co dzień?
Z mojej perspektywy? Posługiwałem tam jako ksiądz. Bycie księdzem „smakuje” mi właśnie w takiej prozaicznej codzienności. Dla mnie kapłaństwo to nie studia i pobożne rzeczy. Oczywiście to też jest dla mnie ważne, ale bycie księdzem polega również na byciu z chorą siostrą i piciu z nią mleka. Wieczorem po zajęciach wpadałem do pokoju numer 9 i widząc, że dziewczyny jeszcze nie spały, mogłem wtedy zrobić sobie z nimi kanapki i je wspólnie zjeść. To jest właśnie smakowanie takich prostych rzeczy. Bycie księdzem nie ogranicza się do doświadczania liturgicznego. Dawałem im nadzieję, a nie tanie porady. Dobrze raczej nie będzie, bo czeka ich śmierć. Jednak to, co przeżywają jest zbawienne. Sytuacja graniczna pokazała mi, że to, w co wierzę, ma sens i jest prawdziwe.
Dawał im Ksiądz po prostu radość?
Dokładnie! Do hospicjum trafiają ludzie z okolic. Ich status materialny jest bardzo niski. Przebywa tam wielu ludzi, którymi nikt nie był w stanie się zaopiekować. Chorzy zostali wyrwani z dużej nędzy ludzkiej. Nagle pojawiają się w hospicjum, gdzie wszyscy troszczą się o to, aby mogli z godnością przeżywać swoją chorobę i godnie odejść. Piękne było to, że w ciągu godziny mogłem zadzwonić po raz dziesiąty po pielęgniarkę i nie oberwałem za to. Mogłem poprosić o mleko, chociaż nie było go w menu. Kiedy pani ma ochotę na naleśnika, chociaż w menu jest kurczak, to tego naleśnika należy zrobić, nawet jeśli ona go ugryzie dwa razy. Ludzie mało jedzą… Jeśli ktoś ma ochotę na McDonalds’a, to robi się wszystko, aby dana osoba zjadła tego cheeseburgera z „Maca”. Raz poleciałem po piwo dla Moniki… Im to nie zaszkodzi, ale może dać trochę radości.
Jak Ksiądz przeżywał to, kiedy ktoś umierał?
Bolały mnie odejścia, gdy jako ksiądz nie mogłem nic zrobić. Zawsze pytałem ludzi, czy chcą przyjąć sakramenty. Za mojej bytności w hospicjum umarły tylko dwie osoby, które nie chciały skorzystać z moich „usług”. To było dla mnie bardzo trudne doświadczenie. Wierzę jednak w to, że Pan Bóg jest w stanie jakoś sobie poradzić bez księdza i być może sakramenty są najlepszym sposobem dotarcia do Boga, ale nie jedynym. On nie jest nimi ograniczony. Po ludzku było to jednak dla mnie trudne. Trzeba było uszanować wolność i wybór tych osób. Pojawiła się we mnie blokada i lęk. Czułem, że tchórzę, że nie zrobiłem wszystkiego. Filozofia tego miejsca jest taka, że ludzie nie nakręcają się w myśleniu o trudzie. Rolą kapelana nie jest, aby iść i obiecywać ludziom modlitwę o uzdrowienie i to, że Pan Jezus ich wysłucha. Istotą posługi księdza w takim miejscu jest właśnie bycie z ludźmi do końca i doprowadzenie chorych do pogodzenia się ze swoją chorobą. Wierzę, że Bóg wykorzystuje ich cierpienie do końca.
Dotykasz zimnego ciała, odstawiasz spekulacje i pozostaje ci wiara, nadzieja i…
Miłość! Miłość jest czymś bardzo konkretnym! Z miłości mogę przynieść komuś mleko. Z miłości mogę kogoś potrzymać za rękę. Z miłości mogę poprosić kogoś o pomoc i mogę po śmierci pogłaskać nieboszczyka po głowie. Przeżyty przeze mnie miesiąc był odpowiedzią na moje modlitwy, które zanosiłem do Boga, gdy miałem 14/15 lat. Chodziłem wówczas do zawodówki i uczyłem się elektroniki. Chciałem wtedy zostać klaunem. I wyobraź sobie, że w hospicjum spełniło się moje marzenie. Mogłem robić z siebie błazna. Mogłem się z siebie samego pośmiać. W tym celu, aby dać komuś radość, aby łamać napięcia i stereotypy. To hasło jest może bardzo wzniosłe, ale chciałem ich kierować w stronę Bożej nadziei. Ale ostatecznie nie wiem, czy tak było…
Ma Ksiądz ponad 40 lat, a ja mam odczucie, że jest Ksiądz takim dzieckiem w stosunku do Boga. Jak sobie Ksiądz radzi w swoim życiu kapłańskim z taką prostotą bycia i z brakiem „teologizowania rzeczywistości”?
Taka postawa kształtuje się całe życie. Nigdy nie byłem gościem, który byłby oderwany od siebie, od swojego wnętrza i uczuć. Zawsze towarzyszył mi głęboki świat duchowy, wewnętrzny, ale zawsze był on wyrażany w prostym języku. Pamiętam, jak umarła pani Bożenka i jej rodzina zaprosiła mnie wówczas na kolację. Gdy pojechałem do nich, to nie ubrałem się w sutannę z mankietami, ale pojechałem w podkoszulku, ponieważ wiedziałem, że oni się tak ubierają. Takie zachowanie łamie dystans. Nie rozmawiałem z nimi wtedy o teologii śmierci, bo za bardzo nie wiedziałem, jak miałoby to wyglądać. Ale opowiadaliśmy sobie anegdotki o pani Bożence z tych dwóch tygodni. A było o czym rozmawiać! W pewnym momencie ktoś się rozpłakał i mogłem zejść poziom głębiej. Porozmawialiśmy o cierpieniu. Pogadaliśmy o tym, że odeszła mama, która mogła jeszcze pożyć. Powiedziałem im, że kiedyś się z nią spotkamy i powinniśmy żyć tą nadzieją. Szczerość dla mnie jest najważniejsza, aby mówić to, co się myśli, a nie udawać kogoś, kim się nie jest. To jest najgorsze w życiu księdza. Od dwóch tygodni chodzą za mną słowa z pewnego pogrzebu. Po Mszy Świętej usiadłem z księdzem proboszczem i on mi powiedział takie słowa: „Wy zakonnicy macie łatwiej, bo wy możecie mówić wszystko i nie musicie uważać”. To jest właśnie jakaś straszna schizofrenia, jeśli ktoś nie może być po prostu sobą!
Jak wyglądały odwiedziny chorych?
Jeśli chodzi o wizyty, to nie ma żadnych ograniczeń czasowych. Chyba, że chory sobie zastrzeże, że nie chce nikogo widzieć. Wtedy nie wpuszcza się ludzi. Były osoby, które pojawiały się raz na dwa tygodnie, były też i takie, które pojawiały się codziennie w odwiedzinach u chorych. Personel jest bardzo pomocny. Można nawet przynieść kota czy psa.
Co najbardziej Księdza „bolało w spotkaniu” z chorymi?
Myślę, że bycie z drugą osobą męczy i sprawia ból. Powstaje wówczas napięcie między spotkaniem a bólem. Może to jest ostatnia okazja do rozmowy? Każde spotkanie to sprawa indywidualna. Byli tam chorzy, którzy wprost komunikowali, co się dzieje, ale ten, kto cierpi i umiera już nie ma takiej otwartości i możliwości… Jedynie jego ciało mówi samo za siebie…
Po prostu był Ksiądz towarzyszem ich odejścia?
Wchodzę tylko tam, gdzie dana osoba mnie wpuszcza. Idę tam, gdzie ona mi na to pozwala. Nie chce pokazywać, gdzie idziemy i w jaką stronę. Moją rolą nie jest dopytywanie się czy drążenie. Przy spowiedziach też tego doświadczyłem. Dana osoba dojrzała do tego, aby uznać się grzesznikiem. To były spowiedzi innego rodzaju. Poziom sakramentalny w moim wykonaniu to szanowanie granic, które stawia dany człowiek. To nie jest efekt złości, ale pewnej niemocy. Psycholodzy, którzy tam pracują, mają zresztą podobne zasady.
Pomocnik, ksiądz, człowiek, klaun, wolontariusz… Kim się Ksiądz najbardziej czuł?
Sobą! Moja osoba składa się ze wszystkich tych elementów. Nie mogłem powiedzieć, że teraz przychodzę do pani jako ksiądz, bo wykonuję sakramentalne czynności. To jest takie „księżowskie” myślenie. Czasami trzeba było odłożyć Najświętszy Sakrament, bo ktoś się posikał. Te rzeczywistości się przeplatały. Ważne jest dla mnie to, że jestem księdzem, ale przede wszystkim jestem człowiekiem.
Dziękuję za rozmowę!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.