Pamięć żywych, pamięć poległych

Niedziela 50/2010 Niedziela 50/2010

Obecnie, po czterdziestu latach od tamtej masakry, jej sprawcy wciąż nie zostali osądzeni, a jeden z głównych oskarżonych, ówczesny minister obrony narodowej Wojciech Jaruzelski, występuje w roli doradcy prezydenta RP!

 

Nie tylko kule dziesiątkowały demonstrantów

Bolesną lekcję od władzy ludowej otrzymał 16-letni Andrzej Olszewski, którego tego dnia nie wpuszczono do Zawodowej Szkoły Marynarki Wojennej w Gdyni-Oksywiu. Milicjanci dopadli go przed hotelem robotniczym na ulicy Śląskiej, a że nie było gdzie uciekać, tłukli tak długo, aż stracił przytomność i zostawili go na jezdni. Wyłapywano też ludzi na ulicy i katowano w ówczesnym Prezydium Miejskiej Rady Narodowej. Wystarczyła stoczniowa przepustka, którą wylegitymował się wracający do domu Tadeusz Chylak. „Ścieżka zdrowia”, przymusowe strzyżenie czy raczej wyrywanie włosów… Młody stoczniowiec miał jednak szczęście, bo wylądował w areszcie śledczym, skąd po tygodniu został zwolniony do domu. Gorszy los spotkał Wiesława Kasprzyckiego, 17-letniego ucznia Stoczniowej Szkoły Zawodowej, też wziętego z łapanki. I choć do dziś nie jest w stanie opowiadać o tym, co wydarzyło się w dzisiejszym Urzędzie Miasta, świadectwo lekarzy jest bardzo wymowne. – W godzinach wieczornych dr Kunert, którego znałam z pogotowia, przywiózł chłopaka w strasznym stanie, obitego, nieprzytomnego, z krwawieniem z dróg moczowych – wspomina dr Halina Winiarska ze Szpitala Miejskiego w Gdyni. – On go wydobył z Prezydium, bo rozpoznał w nim syna naszej pielęgniarki oddziałowej z urologii. Troskliwie zajął się nim wówczas ordynator urologii dr Zygmunt Kasztelan i leczył go jeszcze przez kolejne lata.

Trójmiejscy lekarze

W tych grudniowych dniach doskonale zdali egzamin lekarze, choć sami byli zszokowani tym, co wokół się działo. – Tak szczęśliwie się złożyło – opowiada dr Roman Okoniewski ze Szpitala Miejskiego w Gdyni – że było dwóch lekarzy z praktyką wojenną: frontową i powstańczą – dr Teleszyński i Hryniewiecki. Oni potrafili uspokoić i porozstawiać ludzi: ty selekcja, ty na operacyjną, inny na izbę przyjęć.

Dr Franciszek Patała dodaje: – Przez cały czas w szpitalu był straszny niepokój. Latały helikoptery, były jakieś wybuchy, bo rzucano petardy. Ranni i poturbowani byli przerażeni, bo nie wiedzieli, co z nimi będzie. Część lżej chorych, z mniejszymi urazami, zaopatrywano na salach opatrunkowych i wyrywaj, człowieku, do domu, i nie przyznawaj się, że w ogóle tu byłeś. Chodziło o to, żeby ich nie notować w głównych księgach, a mieliśmy swoją listę, która się później przydała.

Kule wówczas nie wybierały, ranne były również kobiety, a czas liczył się wyjątkowo, jak relacjonuje dr Maciej Okonek: – Tuż przed salą operacyjną zobaczyłem na wózku ciężko ranną, zakrwawioną kobietę, bladą, bez tętna na tętnicy promieniowej, wydawało mi się, umierającą. I wtedy dostrzegłem dr. Zbyszka Pacoszyńskiego z Akademii. „Może ja bym się na coś przydał?” – zaproponował. Na coś, natychmiast! Od razu zaintubował chorą i razem wieźliśmy wózek na salę operacyjną. Natychmiastowa operacja, było rozerwane płuco i śledziona, ale chora z tego wyszła. Mniej szczęścia miał inny pacjent tego lekarza, 20-letni stoczniowiec, Zbigniew Wycichowski, z postrzałem klatki piersiowej i uszkodzonym sercem, też natychmiast operowany. – Na drugi dzień po operacji płakał, dziękował mi i prosił, żebym załatwił mu dobrego laryngologa, jak wyjdzie ze szpitala – wspomina dr Okonek. – On wierzył do końca, że będzie żył… I on, i ja mieliśmy dużo nadziei, ale, niestety, 11 stycznia zmarł. Tyle szkody robiły rozrywające pociski.

Doświadczył tego również dr Jan Nowoczyn ze Szpitala w Gdyni-Redłowie, gdzie operowano 18-letniego ucznia Technikum Chłodniczego Stanisława Sieradzana, który dostał postrzał w klatkę piersiową przy kościele Franciszkanów. – Operował go dr Kawecki, a ja przystąpiłem do transfuzji krwi, podłączając mu dwie kroplówki z krwią do obu podudzi i dosłownie pompowałem… Niestety, ten chłopak nam odszedł – łamiącym się głosem wspomina tamten moment sprzed 40 lat.

Strzelali, aby zabić

W większości były to postrzały głowy. Strzelali więc, aby zabić – są o tym przekonani lekarze, którzy wówczas zaglądali do prosektorium, m.in. Franciszek Patała i Jan Nowoczyn. Ten ostatni powiedział o tym wprost, gdy został po trzech dniach wezwany do dyrektora i przez jakiegoś człowieka, prawdopodobnie ze Służby Bezpieczeństwa, wypytywany o rodzaj obrażeń. Najbardziej przejmująca jest jednak relacja dr Winiarskiej, dotycząca 17 grudnia: – Około godziny 11 docent Dyk, który był moim ordynatorem na internie, mówi: „Koleżanko, pójdziemy zobaczyć, co się dzieje w prosektorium”. 8 czy 9 osób leżących na noszach to były zwłoki. Wszyscy byli dramatycznie skrwawieni, ja nie rozpoznawałam twarzy, choć większość z nich to byli młodzi stoczniowcy, niektórych z nich przyjmowałam do pracy… Podeszliśmy do jednego z nich. W zaciśniętej kurczowo ręce trzymał taką maleńką, zgrzebną teczkę, z dużymi szwami, szytą chyba przez jakiegoś domowego szewca – tak to mi się utrwaliło – otworzyłam ją. Tym, co zobaczyliśmy… byliśmy z docentem zdruzgotani. W środku były 3 czy 4 ziemniaki ugotowane w łupinach i kromka czarnego chleba przełożona kaszanką. We mnie coś się wtedy przełamało. Tak sobie wtedy pomyślałam: Boże kochany, za co ci ludzie zginęli? Za tę kromkę czarnego chleba i te cztery kartofle, za to, że szedł do pracy?

W tekście wykorzystano nagrania do filmu dokumentalnego „Grudzień’70. Pamięć poległych, pamięć żywych”, zrealizowanego w Video Studio Gdańsk w 2009 r.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...