Kiedy małżonkowie mają problem z poczęciem dziecka, przychodzi czas odczytywania powołania do rodzicielstwa, czas kiedy ich emocje muszą spotkać się z rozumem i sumieniem. I mylą się Ci, którzy próbują wykluczyć jeden z tych elementów
„Jestem gotowa na wszystko, będę walczyć do końca, nic i nikt mnie nie powstrzyma. Muszę mieć dziecko!”
Pragnienie posiadania potomstwa to naturalna potrzeba człowieka. Wydawałoby się prosta droga… Jednak nie zawsze jest tak prosto, zarówno dla rodziców, jaki dla dziecka. Możemy przekonać się obserwując nasze środowiska, że bycie rodzicem jednym przychodzi łatwo, innych wieść o nowym życiu zaskakuje i przeraża, jeszcze inni czasami niby chcą, ale później nie są gotowi do dojrzałej odpowiedzialności za dziecko. Jest też, niestety co raz większe, grono małżeństw, które chcą być rodzicami, ale im nie wychodzi. Starają się, próbują, diagnozują, leczą, wydają majątek na specjalistów i uzdrowicieli, modlą się, płaczą i cierpią tęskniąc za dzieckiem. To droga – żmudna, wieloletnia, pełna smutku, trudu i niestety, jak wskazują również statystyki, często bezowocna. To droga rozważań i dylematów na gruncie medycznym, psychologicznym, religijnym i etycznym.
Kiedy małżonkowie mają problem z poczęciem dziecka, przychodzi czas odczytywania powołania do rodzicielstwa, czas kiedy ich emocje muszą spotkać się z rozumem i sumieniem. I mylą się Ci, którzy próbują wykluczyć jeden z tych elementów.
Wieloletnie doświadczenie pracy z małżeństwami, pokazało mi, że tylko uczciwe skonfrontowanie potrzeby rodzicielstwa ze swoją sytuacją życiową, z potrzebami współmałżonka pozwala na dojrzałą płodność duchową i fizyczną.
Inaczej, nie licząc się z mężem czy żoną, gotowi są poświęcić wiele, żeby „mieć” zaplanowane dziecko. I nie mówię tu o aspekcie materialnym, choć powszechnie wiadomo, że in vitro kosztuje, ale o zdrowiu, psychice, relacjach rodzinnych, przyjacielskich i zawodowych, a przede wszystkim o sumieniu.
Czasami zbyt późno małżonkowie budzą się z pytaniem, gdzie są granice??? To pytanie powinno pojawić się na początku – na co jesteśmy gotowi i dlaczego?
Spotkałam pary, które podchodziły do prób in vitro nawet 15 razy (!), bezowocnie – twierdzili, że będą próbowali do skutku… nie liczyło się dla nich zdrowie, ani to, że są coraz starsi, ani finanse, ani sumienie. Minęło 14 lat, dalej są bezdzietni, a do tego – zgorzkniali, znerwicowani, smutni i samotni.
Były też pary, które czuły „pod skórą”, że robią coś wbrew sobie, ale za wszelką cenę szukały wytłumaczenia swojej sytuacji, usprawiedliwienia i poparcia – „przecież nie zabijają, tylko dają życie”, „Pan Bóg daje życie, więc jak się uda in vitro to znaczy, że Bóg tak chciał”. Spora liczba osób stosujących metody sztucznego zapłodnienia tłumaczyła swoje postępowanie złością, żalem i buntem wobec Boga i losu, za tę niesprawiedliwość, jaka ich spotkała – tak bardzo pragnęli mieć dziecko, a nie mogą…
Jeszcze inni starali się zapominać o aspekcie duchowym swojego rodzicielstwa, sprowadzając go jedynie do reprodukcji.
Natomiast te pary, które trafiały do mnie, bo chciały pogodzić się z niepłodnością, a wcześniej leczyły się intensywnie, stosując wszelkie dostępne metody, mówiły, że mniej lub bardziej świadomie, próbowały zagłuszać sumienie, rezygnowały z praktyk religijnych, nie przyjmowały sakramentów, a nawet przystępowały do świętokradczej spowiedzi zatajając grzechy związane z in vitro. Ale to wszystko wracało, jako wyrzuty sumienia, poczucie winy, czy lęk. I teraz muszą sobie z tym radzić…
To nie będzie dziecko mojego męża…
Pamiętam kobietę, która przychodziła do mnie wiele razy z różnymi sprawami dotyczącymi jej relacji z mężem i teściami. I niby po każdym spotkaniu była zadowolona i trochę spokojniejsza, ale ciągle coś pozostawało niedopowiedziane… aż pewnego razu wybuchła bomba!
– „To nie jest dziecko mojego męża! Owszem, jest ojcem, ale to nie jego dziecko. Zrobiłam to dla niego…”
Płacząc całą sesję, opowiadała o trudnej decyzji, o decyzji wbrew sobie i swojemu sumieniu (a sumienie miała wrażliwe i na dodatek była katechetką) – o inseminacji nasieniem dawcy. Jej mąż był bezpłodny, ucierpiała jego, stereotypowo pojęta, męska duma i nie mógł się z tym pogodzić, więc zdecydowała, że wszystko weźmie na siebie. Urodziła dziecko, kocha je nad życie, teściowie zadowoleni przestali jej dokuczać, że jest bezpłodna, tylko mąż jakoś dziwnie traktuje synka… a przecież zrobiła to dla męża.
Inna kobieta, młoda i atrakcyjna, żyje z tajemnicą– udaje przed mężem i godzi się na zabiegi in vitro z mikro manipulacją (żeby wybrać ten najlepszy plemnik z najgorszych – jak powiedziała), choć już wie, że z nasienia jej męża nic nie będzie… lekarz jej to powiedział wprost. Wprost też zachęcił do zdrady – „pani jest młoda, zdrowa, mąż ma jeszcze nadzieję, więc się nie zorientuje, że to nie jego dziecko…” Kocha męża i nigdy go nie zdradzi, nigdy też mu nie powie o tej rozmowie z lekarzem, ale wbrew sobie, dla męża, podejdzie kolejny raz do stymulacji i zabiegu in vitro.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.