Mimo nawału pracy bp Karol Wojtyła nie zrezygnował z górskiej turystyki. Kiedyś, podczas wędrówki na Zawrat razem z Jerzym Ciesielskim, omal nie przypłacił tego życiem. Tak się złożyło, że wydarzyło się to akurat w pierwszą niedzielę po Wielkanocy, która wówczas nazywana była Niedzielą Przewodnią, a obecnie – decyzją Jana Pawła II – świętowana jest jako Niedziela Miłosierdzia Bożego.
Przygotowując się do beatyfikacji Jana Pawła II, publikujemy fragmenty powieści biograficznych Pawła Zuchniewicza o Papieżu z Polski.
Poprawili plecaki i przymocowane do nich narty. Ostrożnie posuwali się naprzód, kiedy nagle uderzył wiatr, a za chwilę zamarzający deszcz. Poczuli na policzkach ukłucia lodowatych igieł. Jurek wymacał na ścianie klamrę i mocno ją chwycił. Poczuł się pewniej i zdecydowanie dał krok naprzód. Noga dosłownie poleciała w dół, a on niemal zawisł na łańcuchu. Trafił na oblodzony kawałek skały. Mimo przenikliwego zimna i wiatru zrobiło mu się gorąco. Nie byłby pierwszą osobą, która runęła z Zawratowego Żlebu.
– Jurek!? – krzyknął Wojtyła. Nie widział przyjaciela, ale usłyszał jego krzyk i jakiś rumor z przodu.
– Wszystko w porządku – głos Jurka z trudem przebił się przez świst wiatru. – Niech Wujek uważa, tu jest bardzo ślisko.
Nagle niebo przecięła błyskawica. Przez ułamek sekundy zobaczyli szczyt Kościelca. Im wydawało się raczej, że to jakaś złowroga postać, ogromna zjawa, która pojawiła się i znikła.
Gdzieś w oddali zabrzmiał głuchy dźwięk. Po chwili usłyszeli następny grzmot – tym razem znacznie bliżej.
Karol wiele razy słyszał opowiadania o nagłych zmianach pogody w górach, nieraz zmoczył go deszcz, ale jeszcze nigdy nie doświadczył na własnej skórze żywiołu, który rozpętał się wokół nich. Ogłuszały go grzmoty, zwielokrotnione odbiciem od granitowych skał. Znajdowali się bardzo wysoko, w każdej chwili któryś z nich mógł zostać porażony piorunem. Znowu błysnęło. Usłyszał głośny trzask, miał wrażenie, że to parę kroków od niego. Odruchowo odsunął się od ściany. Wiedział, że prąd może przebiegać po jej powierzchni.
Posuwając się wolno naprzód, poczuł, że skalne podłoże ustępuje żwirowi. Wchodzili na kilkudziesięciometrowej długości ścieżkę, która kończyła się na szczycie przełęczy. Potknął się i zachwiał, ale szczęśliwie zaraz odzyskał równowagę. Ten odcinek drogi był usiany mniejszymi i większymi kamieniami. Nawet latem za dnia trzeba było na nie uważać – teraz szli pogrążeni w zupełnych ciemnościach.
Domyślili się, że są na górze, gdy skończyły się pomoce w postaci łańcuchów i klamer. I gdy pod stopami poczuli, że grunt się obniża. O zjeździe nie było mowy. Poruszali się po omacku.
Śnieg, po którym mieli gładko zjechać do doliny, stał się nieoczekiwaną przeszkodą, a narty niebezpiecznym balastem. Odgłosy burzy powoli cichły, ale pojawiło się inne zagrożenie. Ta strona Zawratu słynęła z lawin schodzących do Pięciu Stawów. Jurek spojrzał na fosforyzujące wskazówki zegarka. Od ich wyjścia z Murowańca minęły cztery godziny. W normalnych warunkach powinni dochodzić już do schroniska w Pięciu Stawach. Ale teraz, w tych ciemnościach?
Powoli tracili czucie w dłoniach. Ich rękawiczki wystarczały jako osłona przed zimnymi i śliskimi łańcuchami, lecz były za cienkie i za mokre, aby osłaniać ciało przed działaniem niskiej temperatury. Szybki marsz rozgrzałby ich, ryzykowaliby jednak uruchomienie lawiny. Posuwali się krok po kroku – jak po polu minowym. Jurek zrezygnował ze sprawdzania czasu. Nie raz, nie dwa wydawało mu się, że minęło już co najmniej pół godziny, a kiedy spoglądał na zegarek, okazywało się, że upłynęło najwyżej kilka minut.
W pewnym momencie z kąta nachylenia stóp zorientował się, że teren robi się bardziej płaski. Zrobił kolejny krok. Usłyszał trzask i poczuł jak nogę zalewa lodowata woda. Syknął i wyjął nogę z przerębli. Najprawdopodobniej wszedł na Przedni Staw. Jeśli tak, to idąc wzdłuż brzegu, powinni wkrótce dotrzeć do schroniska.
– Kto się tam dobija po nocy? – zza drzwi dobiegł poirytowany głos jakiejś kobiety. Ciesielski i Wojtyła już kilkanaście minut pukali do zamkniętego na trzy spusty schroniska. Trzęśli się z zimna, a im dłużej stali, tym bardziej chłód dawał im się we znaki. Byli cali mokrzy i marzyli o szklance gorącej herbaty.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.