Uniwersytety powinny sprzyjać kreatywności i innowacjom, jednak w Polsce zdecydowanie tego nie robią. Mimo wielu wspólnych działań nauki i biznesu, daleko nam do osiągnięć prestiżowego MIT czy Uniwersytetu Stanforda w Stanach Zjednoczonych. Co trzeba zmienić na polskich uczelniach, by współpraca stała się faktem?
Od niepamiętnych czasów mówi się o potrzebie współpracy nauki i biznesu. W każdej rządowej strategii i programie rozwoju znajdują się odpowiednie, na ogół całkiem rozsądne zapisy. A rezultat jest wciąż ten sam, czyli niemal żaden.
Zdumiewające, bo przecież wydawałoby się, że obie strony powinny o tę współpracę usilnie zabiegać. Uniwersytety i instytuty badawcze zyskałyby znakomitą okazję do finansowania swoich prac, a zaangażowanie studentów i doktorantów w istotne projekty byłoby gwarancją późniejszego zatrudnienia dla absolwentów. Z kolei firmom, uwikłanym w rynkową codzienność, zagospodarowanie potencjału akademickiego dawałoby szansę na przekazanie rozwojowych tematów w dobre ręce, wypracowanie przy pomocy naukowców innowacyjnych rozwiązań i uzyskanie przewagi nad konkurencją.
A jednak finansowanie nauki przez biznes jest w Polsce minimalne. Sytuacja niewiele się różni także w Europie, mimo że w niektórych krajach fundusze przeznaczane przez przemysł na naukę przewyższają dotacje budżetowe. Brakuje tutaj amerykańskiego pragmatyzmu, który zmusza do koncentrowania się na tym, co użyteczne. Postulat praktyczności nie oznacza, że dana innowacja musi koniecznie zostać wykorzystana za rok lub dwa. Jedynym warunkiem jej powstania jest założenie, że ktoś w przyszłości będzie tej innowacji potrzebował, a zatem ją zakupi i w ten sposób zwrócą się przynajmniej koszty jej produkcji.
Postawy naukowców z innych krajów Europy są na ogół podobne do naszych. W Dolinie Krzemowej miałem okazję się im przyjrzeć, bo z racji pochodzenia z europejskiego kraju często byłem proszony, by podjąć grupy z Europy odwiedzające Dolinę. Wycieczki przebiegały według podobnego schematu. Zwiedzający zapoznawali się z projektami, postępem prac i sprzętem komputerowym. Następnie patrzyli przymilnie w oczy, prosili o prywatne adresy e-mailowe, wracali do Europy i prowadzili korespondencję, której celem miały być oferta pracy, praktyki bądź chociaż następna wizyta w Dolinie Krzemowej. Przypominało mi to zachowanie polskich naukowców, którzy w czasie rzadkich naukowych wyjazdów na Zachód podejmowali wszelkie wysiłki, by zostać zatrudnionym w jednej z francuskich bądź angielskich instytucji badawczych.
Europejscy naukowcy narzekają często, że mają za niskie pensje, niewystarczająco zaawansowane technologie do dyspozycji oraz źle wyposażone laboratoria badawcze. Wciąż ignorują naukę płynącą ze Stanów Zjednoczonych, mianowicie że konieczna jest symbioza nauki i przemysłu. Niestety niemal powszechne jest przekonanie, że podjęcie się pracy przy praktycznych projektach jest niezgodne z etosem naukowca, mimo że paradoksalnie docenia się na uczelni rangę tego typu badań dla rozwoju intelektualnego.
Pracowałem zarówno na uczelni, jak w przemyśle, i mogę powiedzieć coś na ten temat. Uniwersytecki etos poświęcenia się jedynie badaniom i pracy naukowej jest po prostu fikcją. Nawet w Stanach naukowcy zabiegają o fundusze na finansowanie swoich projektów, co wymaga nieustannego pisania wniosków o dotacje, później ich rozliczania, a następnie przygotowania raportów. Często bywa tak, że proponuje się projekt badań całkiem bezużyteczny, ale o atrakcyjnie brzmiącym tytule. Symuluje się prace badawcze, następnie wygłasza się referat na konferencji i w konsekwencji publikuje artykuł w prasie fachowej. Przeczyta go może dziesięć osób, dwie z nich pochwalą, a potem leży latami na półce i zbiera kurz.
Publish or perish, czyli „publikuj albo giń” – wymóg produkowania publikacji, który demoralizuje środowiska naukowe – nie ma racji bytu w przemyśle. W warunkach rynkowych jest mniej polityki, nie ma koterii i układów. Dlaczego? Bo kryteria oceny rezultatów pracy są proste: albo twój produkt ktoś kupi, albo nie. Dyskutuje się o konkretnych rozwiązaniach, przedstawiając je za pomocą konkretnych danych. Najistotniejszy jest przy tym czas. Presja ze strony konkurencji i klientów jest ogromna.
Są oczywiście przykłady uniwersytetów, które doskonale rozumieją swoje potrzeby i wzorowo współpracują z przemysłem. Massachusetts Institute of Technology (MIT), uchodzący za najlepszą techniczną uczelnię świata, jest – jak sama nazwa wskazuje – instytutem badawczym. Studentów traktuje się tam raczej jak zło konieczne, jest ich zresztą mniej niż pracowników naukowych. MIT jest znakomicie prosperującym biznesem, którego dochody pochodzą głównie z badań prowadzonych na zlecenie przemysłu, wojska i różnorodnych agencji rządowych. Jeżeli ktoś z kadry naukowej nie potrafi zdobywać grantów, to za karę musi uczyć.
Instytut z każdego projektu potrąca 72 procent jego wartości na koszty własne (tzw. overhead). Pozostałe 28 procent przeznacza zwykle na zakup niezbędnego sprzętu i opłacenie czesnego doktorantów, którzy są podstawową siłą roboczą w projektach. Jednakże nikt przeciwko „haraczowi overhead” nie protestuje, gdyż w zamian Instytut oferuje najlepiej wyposażone laboratoria w kraju i pasjonujące zadania do wykonania. Klienci natomiast, skuszeni renomą Instytutu, ustawiają się w kolejce i w ten sposób portfel klientów MIT jest zwykle pełen. Dla Instytutu transakcje są równie opłacalne. Dzięki zdobytym funduszom może na przykład inwestować w nieruchomości. MIT jest właścicielem części Bostonu po przeciwległej od Instytutu stronie rzeki Charles.
Firmy zakładane na peryferiach miasta przez pracowników i absolwentów uczelni sprawiły, że obwodnicę Bostonu, autostradę numer 128, nazywa się technology highway, „autostradą technologii”. I nie jest to jedyny przypadek, kiedy synergia nauki i przemysłu przyniosła owoce, gdyż geneza sukcesu znanej wszystkim Doliny Krzemowej jest podobna. Dolina nie powstała ona na mocy administracyjnego rozporządzenia. Nie pojawił się żaden dygnitarz, który po zlustrowaniu terenu wzrokiem zadecydował: „Tu na razie jest klepisko, ale będzie centrum badawczo-rozwojowe high-tech”. (San Francisco jest zaledwie o pięćdziesiąt kilometrów na północ od Doliny).
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.