Filozof z dworca

Przewodnik Katolicki 27/2011 Przewodnik Katolicki 27/2011

Dworzec kolejowy jest początkiem i końcem. Nie tylko naszych podróży, ale niekiedy także najdziwniejszych i zupełnie niespodziewanych opowieści o życiu, najważniejszych wartościach i zasadach. To początek i koniec wielu marzeń, a nawet ludzkich życiorysów.

 

Przeklęty dworzec

Kolejne pociągi wtaczały się z hukiem i piskiem na perony, ludzie tłoczyli się przy wąskich i stromych wejściach do wagonów, ktoś żegnał żonę, symulując pocałunki przez szybę, kto inny, pełznąc w korytarzu wagonu, przeklinał, że nie ma wolnych miejsc w przedziałach. Dworzec wydawał się przekleństwem. Sięgając do historii, można by ironicznie powiedzieć, że klątwa zaciążyła na poznańskim dworcu już u jego zarania. Pruskie miasto Posen otrzymało z woli władz rządowych monarchii Hohenzollernów w Berlinie pierwsze połączenie kolejowe już w roku 1848. Była to jednocześnie jedna z pierwszych linii kolejowych na ziemiach polskich. Wielu widziało w pociągu, a szczególnie w parskającej i dymiącej lokomotywie, wynalazek diabła i ci spośród podzielających to przeświadczenie, którzy mieszkali w 1848 r. w Poznaniu, szybko mogli potwierdzić te wyobrażenia. Oto bowiem jeden z pierwszych pociągów, który przywiózł pasażerów ze Stargardu Szczecińskiego, przywlókł też ze sobą epidemię cholery. Ta choroba szalała już wcześniej w Brandenburgii. W szybkim tempie zdziesiątkowała ona dziewiętnastowieczną populację pruskiej twierdzy wojskowej, jaką był pod zaborami Poznań. Symbolicznie więc pierwsze pociągi przywiozły do Poznania śmierć.

***

„Może to przekleństwo sprzed półtora wieku ciąży do dziś na tym zaniedbanym i nieustannie remontowanym dworcu?” – rozmyślałem. Aż z tego zastanowienia wyrwał mnie delikatny szturchaniec.– Co ty, myślisz? W Polsce się to nie opłaca – wypalił sąsiad z peronu.  – Ja dużo myślałem i zobacz, gdzie z tym zaszedłem. Wyzywają mnie od brudasa i kloszarda albo jeszcze gorzej – mówił, nie żaląc się – ale oni nie wiedzą, że ja jestem wędrownikiem i o nich samych też dużo mógłbym powiedzieć. – Najgorsi są ci w garniturkach, z tymi lśniącymi teczuszkami – poderwał się, parodiując sztywny chód opisywanego biznesmena. Czują się lepsi, bo kasę mają, a nie przeżyli nawet promila tego co ja. À propos promili: lubisz? – znów ten zdumiewający wędrownik peronowy zrobił woltę słowną. – Jak panu na imię? – zrewanżowałem się, nie chcąc wydawać pieniędzy na alkohol. – Jaki pan, mówiłem ci: nie ma panów, ja jestem Hieronim. I proszę nie zdrabniać. Pierwszy raz ktoś pyta mnie tutaj, jak mam na imię. To opowiem ci trochę o sobie – aż przyklasnął z satysfakcją.

Zapomniałem o smrodzie, nie bałem się pcheł, tak uniosła mnie opowieść. Nielubiący zdrobnień Hieronim urodził się na Pomorzu, zadeklarował się na 65 lat. Źle mu się wiodło, bo stracił wcześnie rodziców i wychowywał go stryj. Był kowalem i zamarzył – sam nie mając dzieci – że Hieronim przejmie kiedyś jego „gospodarkę”. Ten jednak zupełnie nie garnął się do kowalskiego fachu, za to gdzie mógł, to pochylał się nad książkami. Nie czytał lektur szkolnych, o nie. Pociągały go samodzielnie wybrane dzieła. Pomagała mu bibliotekarka z miasteczka, na krańcu którego mieszkał ze stryjem. Z tym ostatnim szybko zaczęło dochodzić do konfliktów. Hieronim chciał iść do liceum, rozwijać swoje humanistyczne i literackie pasje, stryj upierał się przy zawodówce i kowalskim fachu. Kompromisem stało się technikum łączności. To wtedy zaczęły się pierwsze ucieczki Hieronima. „Czułem wolność na tych moich eskapadach”. Po maturze uparł się, że pójdzie na studia. Stryj nie mógł zaakceptować jego wyborów, dlatego Hieronim praktycznie uciekł z dnia na dzień do Warszawy. Szczęście mu sprzyjało. Dostał się na  studia i znalazł pracę w gospodarstwie rolnym na obrzeżach stolicy, ale jeszcze w jej granicach. Po zajęciach na uczelni pomagał starszym gospodarzom, pracował za wikt i opierunek oraz małe honorarium, które wydawał na książki. – Chciałem stworzyć kiedyś taki zbiór książek, żeby mieć prywatną bibliotekę, którą po śmierci przekażę Polsce – stwierdził górnolotnie. – Dzisiaj noszę ze sobą, tu w tym plecaku – wskazał na poplamiony wór przewiązany rzemieniem – tylko „Książkę książek”, resztę książek mam w głowie. I na dowód popisuje się recytacjami:

Barwy ze słońca są,
A ono nie ma żadnej osobnej barwy, bo ma wszystkie.
I cała ziemia jest niby poemat,
A słońce nad nią przedstawia artystę.

– Wszyscy jesteśmy takimi artystami, tylko społeczeństwo to w nas tłumi – dodaje uczonym tonem Hieronim. Zrozumiałem to na studiach, dlatego rzuciłem je, zacząłem wędrować i przyglądać się światu i ludziom. Mam spokój – tak śmierdzę, że nikt do mnie nie podchodzi – mówi dosadnie ten dworcowy filozof, przypominając mi znów o ujemnych stronach tej skądinąd fascynującej rozmowy. 

Kto chce malować świat w barwnej postaci,
Niechaj nie patrzy nigdy
prosto w słońce.
Bo pamięć rzeczy, które
widział, straci,
Łzy tylko w oczach zostaną piekące.

– Poemat Świat to jedyne, za co polubiłem Miłosza. Z wyłożoną w nim ontologią się zgadzam – Hieronim wprawia mnie w zdumienie, każąc uwierzyć, że rzeczywiście miał coś wspólnego z akademicką filozofią. Ludzie patrzą w słońce i ślepną, bo to jest kara za wpatrywanie się w idole i bożki – mówi coraz głośniej wędrownik. A ja zastanawiam się przez chwilę, dlaczego większość ludzi przeniosła się na drugi kraniec peronu i co pomyśleliby sobie, gdyby wysłuchali tych wywodów. Hieronim zaś, w coraz większej emfazie, deklamuje:

Niechaj przyklęknie,
twarz ku trawie schyli
I patrzy w promień od ziemi odbity.
Tam znajdzie wszystko cośmy porzucili:
Gwiazdy i róże, i zmierzchy i świty…

Zdenerwował mnie głos kołchoźnikowego wodzireja, który oznajmił wjazd opóźnionego pociągu z Przemyśla. A i Hieronim nieco posmutniał: – Pójdę już, nie będę ci robił wstydu przed rodziną. Mogę zabrać wodę? – przymilnie zapytał na pożegnanie.– Zaczekaj! – powiedziałem gwałtownie. – Mówisz, że jedyną książką, jaką masz jest Biblia, wspominasz o karze za czczenie bożków. Czy to znaczy, że sam wierzysz w Niego? – A co ty myślisz, że mógłbym tak bezkarnie wędrować, gdyby Go nie było?!

 

Reporterski cykl „Kąty Polskie”

Reportażem o napotkanym przypadkowo „filozofie z dworca kolejowego” otwieramy wakacyjny cykl „Kąty Polskie”. Przez cały lipiec i sierpień spotykać się będziemy z osobami i miejscami w Polsce, które na ogół umykają naszej uwadze, są wstydliwie przemilczane czy wręcz przekłamane. Przyjrzymy się mało znanym „kresom zachodnim”, razem z młodzieżą poznamy smak wakacji spędzanych w blokowiskach, zobaczymy, co dzieje się w naszych miastach w letnie noce. Odwiedzimy miejsca, do których nigdy nie zawitał XX wiek – nie ma w nich prądu, telewizji, a jednak żyją w nich ludzie, często bardziej szczęśliwie niż w zamkniętych, ekskluzywnych osiedlach wielkich miast. Odwiedzimy tez cztery najbardziej skrajne gminy w Polsce, by sprawdzić, czy Polska wszędzie jest taka sama.

Zapraszamy do wspólnej podróży po polskich kątach i do „Kątów Polskich”!

Filozof z dworca  

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...