Filozof z dworca

Przewodnik Katolicki 27/2011 Przewodnik Katolicki 27/2011

Dworzec kolejowy jest początkiem i końcem. Nie tylko naszych podróży, ale niekiedy także najdziwniejszych i zupełnie niespodziewanych opowieści o życiu, najważniejszych wartościach i zasadach. To początek i koniec wielu marzeń, a nawet ludzkich życiorysów.

 

Dworzec kolejowy Poznań Główny należy do najbardziej szpetnych i zaniedbanych stacji wśród wielkich polskich miast. Przestarzała infrastruktura przywodzi na myśl epokę późnego Gomułki, bo aluminiowy blichtr dekady Gierka chyba tu jeszcze nie dotarł.

Rytmy miasta

Jeśli opisać rytm miasta, to Poznań należy paradoksalnie do miast wolniejszych. Nie ma tu wściekłego i bezpardonowego pędu warszawskiego city czy amoku znanego z wielkich europejskich metropolii. Zresztą, po co się spieszyć w Poznaniu. Najważniejsze sprawy załatwiane są i tak po cichu w gabinetach. Poza ścisłymi godzinami szczytu przedsiębiorczy poznaniacy zwalniają swoje merkantylne tempo, niespiesznie przechadzają się staromiejskimi ulicami, omiatają leniwym, acz pełnym ukontentowania wzrokiem rozległe agory centrów handlowych, oferujących rutynową, powtarzalną, ale niezmiennie nęcącą pokusę kupowania, albo przynajmniej oglądania, porównywania cen, przymierzania, dopasowywania. Zdaje się, że w tym mieście pragmatyzmu mieszkańcy chętniej oddają się  relaksowi w owych pałacach zbytku niż medytacji z książką w ręku pod sędziwym i rozłożystym dębem w jednym z miejskich parków. A już na pewno ostatnią rzeczą, jaką uczynią, będzie pogawędka z dworcowym kloszardem…

Także z obawy przed nią, tu, na dworcu Poznań Główny, wszyscy nagle przyspieszają. Nie wiadomo, czy to smród niczym z syberyjskich stacyjek albo klimat peryferyjnego przystanku moskiewskiego metra, znane nam z relacji Jacka Hugo-Badera, sprawiają, że pasażerowie, nawet ci obarczeni największymi tobołami, wykazują podziwu godną ruchliwość w poznańskich dworcowych przestrzeniach.

Każdego dnia dziesiątki tysięcy podróżnych zmagają się z tą samą uciążliwością: szybko kupić bilet, uważając przy kasie na portfel, torbę, duży plecak i jeszcze neseser, opędzając się od nachalnych żebraków, którzy trafiają swą kościstą dłonią w plecy pasażera, gdy ten właśnie finalizuje przy zmatowiałej szybie okienka kasjerskiego transakcję zakupu biletu, którego cena sugeruje, że czeka nas przejazd ekskluzywną koleją „teżewe”, a nie podmiejskim, przypominającym zamierzchłe czasy wycieczek szkolnych, pociągiem do Jarocina, Obornik czy Leszna. Inni, choćby na co dzień chromi, teraz z ekwilibrystyczną zwinnością linoskoczka przemierzają strome schody do wionącego stęchłym chłodem tunelu, by po chwili z nie mniejszą pasją wciągać swój podróżny dobytek po kolejnych schodach w górę. Byle jak najszybciej wydostać się na peron z klaustrofobicznego tunelu z liszajami wilgoci i płatami farby pęczniejącymi cierpliwie na wiekowych ścianach, uparcie opierających się renowacji.

Opóźnienie może ulec zmianie

W pewien upalny majowy dzień wkroczyłem w taką właśnie scenerię dworcową, by odebrać krewnych, przyjeżdżających pociągiem z dalekiego Przemyśla. Chaos gongów, komunikatów dobywających się z kołchoźników, spanikowanych wizją spóźnienia kobiet biegających pomiędzy nieczynnymi okienkami kasjerskimi, rozciągające się na cały peron grupy młodzieży szkolnej, nerwowość dziwnych typów bez bagażu truchtem nieomal przemierzających peron w tę i z powrotem, grajek z pociętym akordeonem, niemiłosiernie katujący znużonych upałem i całodzienną pracą robotników, wracających do żon na późny obiad – wszystko to tworzyło tak krzykliwy i pstrokaty amalgamat wrażeń, dźwięków i barw, taką kakofonię i przejaskrawiony kolaż ludzkich plam, migających na każdym kroku, że doprawdy człowiek o słabszej strukturze nerwowej chciałby natychmiast ratować się ucieczką.

Musiałem jednak czekać na bliskich, którzy gdzieś tam, pośród łąk zakwitających żółcią kaczeńców, mknęli pociągiem pospiesznym do Poznania. Postanowiłem znaleźć sobie wygodne miejsce na peronie, pozwalające na dystans niezobowiązującej obserwacji, tym bardziej że bezwzględny głos dworcowego wodzireja zapowiadał dosadnie, niemal wojskowym tonem, głośną i poprawną dykcją, wycyzelowaną jednak z jakiejkolwiek emocji, że oto pociąg z moimi krewnymi „jest opóźniony o ok. 30 minut”, a co więcej, „opóźnienie może ulec zmianie”.

***

Usiadłem więc na peronie, na jednym spośród owych niewielkich czerwonych krzesełek ustawionych tu chyba z okazji jakiegoś nieodbytego nigdy zjazdu liliputów. Wybrałem to siedzisko, które wspaniałomyślnie zignorowały zamieszkujące powyżej, tuż pod niegdyś stylową wiatą, dworcowe gołębie, nędzni epigoni tych z weneckiego placu św. Marka. Patrząc obojętnie z tej bezpiecznej, krzesełkowej perspektywy na gwar i hałas na sąsiednich peronach, poczułem nagle dyskomfort. Obróciwszy się z bezwiednym obrzydzeniem, żałując ten jeden raz, że posiadam nos, szybko zmieniłem wyraz twarzy, żeby nie urazić sąsiada.– Co, śmierdzę? – zapytał z tupetem, wyraźnie rozbawiony osobnik. – Cały dworzec śmierdzi, proszę pana – odpowiedziałem dyplomatycznie. – Jakiego pana? Tacy jak ja dla nikogo nie są panem. Dasz się napić wody? – spytał sąsiad, ucinając aksjologiczną filipikę na temat godności człowieka. Podałem butelkę z wodą. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak delektował się, pijąc zwykłą wodę. Mężczyzna był typowym kloszardem. Ogorzałe oblicze, nierówno ogolona twarz, stare spodnie, których nigdy nie wyprano, rozdeptane sandały, marynarka pierwotnie zapewne brązowa z ususzonym kwiatem w butonierce. Obszerną głowę zdobił upstrzony plamami, miękki kapelusik z drelichu, przywodzący mi niejasno na myśl jakąś odległą postać z bajek dzieciństwa. – Woda to życie, uwielbiam wodę – odrzekł mężczyzna, obnażając w naturalnym uśmiechu destrukcyjny obraz mozolnej pracy bakterii próchniczych. – Czekasz na kogoś? Bo ja już na nikogo nie czekam – zapytał i sam odpowiedział sąsiad z lilipuciego krzesełka.– Przestałem czekać już dawno – wyznał od niechcenia.– To co pan tu robi? – zapytałem, przyzwyczajony do tego, że strach przed nieznajomym mija na ogół po krótkiej wymianie zdań, tymczasem teraz było odwrotnie. – Przychodzę, przyglądam się ludziom. Lubię ich – odrzekł osobnik i znów zwilżył sobie spierzchnięte wargi kroplami wody z butelki. – Ludzie są szczerzy, jak poproszę ich w gorący dzień o łyk wody, dają mi całą butelkę i nie chcą z powrotem. Prawda jacy szczerzy? „Opóźniony pociąg z Przemyśla do Poznania Głównego zwiększył swoje opóźnienie do 50 minut” – nie wiem, czy stalowy głos wodzireja kolejowej zabawy przeraził mnie bardziej swym tonem, czy treścią zapowiedzianej informacji. – O, to jeszcze posiedzisz! – powiedział miłośnik wody, ludzi i dworca, i nie wiedzieć dlaczego, miałem wrażenie, że nie wystrzegł się przy tym złośliwej satysfakcji.

Filozof z dworca  

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...