Chciałem tam już pojechać w sierpniu ubiegłego roku, kiedy zalana przez wzburzone wody spokojnego na ogół potoku niewielka Bogatynia na wiele godzin została pozostawiona samej sobie. Wtedy się nie udało. Pojechałem po roku.
Droga do Bogatyni z centralnej Polski nie jest trudna, choć zdany na komunikację publiczną pasażer z Płocka, Poznania, Warszawy czy Lublina musi założyć, że będzie przesiadać się kilka razy. Najczęściej dojeżdża się do Wrocławia, stamtąd znów dalej na zachód, kolejnym pociągiem, do Zgorzelca, by z tego przygranicznego miasta – busem lub autostopem – przejechać jeszcze ok. 30 km do Bogatyni. Całkiem dobrze jedzie się też samochodem, drogi nie są najgorszej jakości, a i kilka razy można przyspieszyć tempo, pokonując odcinki ciągle jeszcze niekompletnej sieci autostrad.
Już kilkadziesiąt kilometrów przed Zgorzelcem witają nas urzekające widoki. W tle majaczą łagodnie falujące profile wzgórz. Efekt takiej malowniczości tereny te zawdzięczają położeniu w Obniżeniu Żytawsko-Zgorzeleckim. Ten utwór tektoniczny rozciąga się na sporym obszarze obejmującym przygraniczne tereny Niemiec, Polski i Czech. To właśnie w tym Obniżeniu, zwanym też Kotliną Żytawską, leży Zgorzelec, który dla mnie jest bramą do jeszcze bardziej peryferyjnej Bogatyni.
Bogatynia jest ze wszech miar wyjątkowym miejscem. Już patrząc na mapę Polski, każdy zauważy na jej południowo-zachodnim krańcu charakterystyczny, łopatkowaty cypel, wcinający się pomiędzy terytoria Czech i Niemiec. Pod względem owego skrajnego usytuowania z Bogatynią mogą konkurować tylko takie gminy, jak odwiedzane przez „Przewodnik” tego lata: nadmorski kurort Świnoujście, bieszczadzkie Lutowiska czy suwalskie Wiżajny i Rutka-Tartak.
Sobota, 7 sierpnia 2010 r.
– Bałam się strasznie, jak nigdy dotąd w moim życiu – opowiada pani Zdzisława, której dom, położony blisko rzeki Miedzianki w Bogatyni, bardzo ucierpiał. – To przyszło tak nagle, że nikt nie był przygotowany na jakikolwiek ratunek – o ile możliwe jest w ogóle przygotowanie się na taki kataklizm – kontynuuje. Pani Zdzisława obserwowała – zdana na łaskę Boga, jak mówi – narastającą falę, która błyskawicznie nacierała do przodu, zrywając wszystko, na co natrafiała, także podwórko pani Zdzisławy. Miarą skali zagrożenia może być fakt, że moja rozmówczyni wraz z rodziną uciekła następnie w popłochu, pozostawiając cały swój dobytek w zalewanym domu. – Nie wiedzieliśmy po prostu, czy dom przetrwa, czy nie zawali się. Nie było czasu niczego zabierać. Ratowaliśmy siebie – dodaje, i jeszcze dziś, po upływie roku od tych wydarzeń, jej oczy zachodzą łzami.
Feralną datę 7 sierpnia 2010 r. długo wspominać będą mieszkańcy Bogatyni, z których zdecydowana większość dotknięta została skutkami powodzi. W prawie 750-letniej historii Bogatyni data ta zapisała się jako jedna z największych tragedii. Podczas letniej nawałnicy spadło tego dnia w Bogatyni tyle deszczu, ile przeciętnie pada w ciągu półtora miesiąca. Spokojnie płynąca zazwyczaj przez Bogatynię rzeczka Miedzianka zamieniła się teraz w budzący grozę żywioł, siejący całkowite zniszczenie. Monstrualnie wezbrana fala rzeczna porywała drogi, samochody, zrywała mosty, unosiła altany, kosze na śmieci, usuwała z powierzchni ziemi mniejsze zabudowania, rujnowała nawet całe domy. Spanikowani i zupełnie zaskoczeni mieszkańcy Bogatyni nie nadążali z ratowaniem swojego dobytku, próbując wynosić go na dachy domów lub na wyższe kondygnacje.
Strach i pomoc
My, mieszkańcy innych rejonów naszego kraju, choć kilka miesięcy wcześniej obserwowaliśmy podobny kataklizm w wielu regionach południowej Polski, bolejąc na przykład nad zalanym w dużej części Sandomierzem, teraz znów nie mogliśmy uwierzyć, że podobny los spotkał kolejne miasto. Skala dramatu Bogatyni wydawała się tym większa, że paradoksalnie dotknął on małego obszaru, jednej miejscowości, która natychmiast zaczęła zamieniać się w ruinę i nagle odcięta została zupełnie od świata. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem – mówił wówczas, przed rokiem, w relacji „na żywo” na antenie TVP burmistrz Bogatyni, Andrzej Grzmielewicz. Włodarz miasta relacjonował, że miejscowość odcięta jest od świata – wszystkie drogi dojazdowe są nieprzejezdne, nie ma wody pitnej, w wielu miejscach nie ma prądu, także w szpitalu, co mogło powodować poważne zagrożenie dla ludności, gdyby pojawiały się osoby poszkodowane przez żywioł. Jak się okazało, zalane zostało 75 proc. powierzchni Bogatyni, która zajmuje niespełna 60 km kw.
– Baliśmy się, że zabraknie wody i jedzenia – opowiada pan Marek. Do tego dochodziła rozpacz i całkowite poczucie chaosu i dezorganizacji. Burmistrz Grzmielewicz apelował, także za pośrednictwem mediów, by lokalne supermarkety wydawały zapasy wody w butelkach. Zaproponowano, że miasto zapłaci za wodę dostarczaną ludności. – Teren, na którym stał nasz dom, został zalany. Nie wiedzieliśmy, co stanie się z naszym majątkiem, gdzie pójdziemy spać, jak będziemy żyć, a nawet czy w ogóle przeżyjemy – wspomina powódź inny z poszkodowanych. Widziałem, jak w domu przy ul. Waryńskiego pęka i zawala się cała ściana. To było jak apokalipsa! – wspomina mieszkaniec Bogatyni, a stojący obok, dziś już spokojnie i z zawadiackim uśmiechem, 17-letni Daniel proponuje: – Chce pan zobaczyć? Ja mam to do dziś w komórce. Na amatorskim filmiku wyświetlanym na monitorze niewielkiego telefonu komórkowego ukazuje się wzbierająca fala niczym z filmu katastroficznego, która zabiera ze sobą kosze na śmieci, drewniane sztachety płotów, rower, koszyk ze sklepu, wdziera się do kolejnych domostw. Nagle obraz krzywi się i trzęsie – znak, że filmowiec-amator również musiał ratować się ucieczką. – Wystraszyłem się wtedy nie na żarty – wspomina Daniel. Ale później, jak już ochłonęliśmy, „wrzuciłem” ten filmik na jedną ze stron w internecie. W krótkim czasie miał ponad 5 tys. wejść – mówi nie bez satysfakcji.
Później przyszła pomoc. Strażacy, helikoptery zbierające ludzi z dachów odciętych przez wodę domów, wypompowywanie wody, dostarczanie jedzenia, wody pitnej, wreszcie udrażnianie dróg dojazdowych.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.