Weszłam do kościoła św. Andrzeja Boboli i zaczęłam pytać Pana Boga, czy powinniśmy przyjąć to dziecko, czy nie jest to podyktowane tylko moimi pragnieniami i czy to będzie dla niego dobre. Wtedy mój wzrok padł na napis: „Kto przyjmuje jedno dziecko z tych moich najmniejszych, Mnie przyjmuje”.
– Jakie dzieci do Państwa trafiają?
– Janusz: Mieliśmy dzieci, które były porzucone z bardzo różnych przyczyn, np. były molestowane seksualnie, bite. Dzieci, które do nas trafiają, są często całkowicie zaniedbane – praktycznie w każdej dziedzinie: nie potrafią mówić, nie znają kolorów, mają ogromne braki. Musimy wkładać wiele pracy, żeby pomóc im w starcie w normalne życie. Naszym największym sukcesem jest wychowanek Maciek, który skończył szkołę podstawową, gimnazjum i technikum, a obecnie pracuje. Pochodzi z rodziny, która nadużywa alkoholu. Miał bardzo trudne życie, przez wiele lat był w domu dziecka. Postaraliśmy się, aby mógł u nas zamieszkać. Teraz mieszka sam, ale nie pije, nie pali. Jesteśmy bardzo dumni z niego. Cieszymy się, że mogliśmy mu pomóc i widzimy tego efekt. Chłopak jest już dorosły, radzi sobie ze wszystkim, choć ma niesprawną jedną rękę. Jeśli ma jakieś problemy, dzwoni do nas, a my staramy się mu pomóc. Wielu jego kolegów, którzy byli w domu dziecka – czasami ich widujemy – wróciło do tego, co robili ich rodzice. Łatwo dostrzec na tym przykładzie, że Rodzinne Domy Dziecka mają sens.
– Jak wygląda kontakt dzieci z ich biologicznymi rodzicami?
– Janusz: Mamy wyznaczone dni, w które rodzice, czasami babcia, przyjeżdżają do dzieci, z reguły na dwie godziny. Niestety, niektórzy na początku przyjeżdżali, ale potem przestali.
– Dzieci mówią o spotkaniach z rodzicami?
– Janusz: Tak, bardzo czekają na te spotkania i gdy rodzice nie przyjeżdżają, martwią się, proszą, by zadzwonić itd. Dzwonimy wtedy do nich, pytamy. Wówczas tłumaczą się, że nie mogli przyjść, bo coś tam się wydarzyło, ale podejrzewamy, że są pod wpływem alkoholu i nie chce im się przyjechać. To są trudne tematy. Dlatego też jeździmy z dziećmi na różnego rodzaju terapie: i logopedyczne, i poprawiające rozwój fizyczny. Zapisujemy je do różnych domów kultury, by mogły odkryć swoje hobby, mieć jakieś zajęcia, które bardzo je rozwijają oraz pomagają zapomnieć o kłopotach w rodzinie. Poza tym staramy się je aktywizować różnego rodzaju bodźcami. Zabieramy je a to do kina, a to na jakieś wycieczki, a to do sklepu. Jest mnóstwo miejsc, w które chciałyby pojechać. Nie zawsze mogą się tam udać, ale jeśli istnieje taka możliwość, to staramy się je zabierać, bo po pierwsze możemy z nimi w tym czasie porozmawiać, a po drugie czują się wtedy potrzebne.
– Jak wygląda dzień w Państwa domu? Czy jest podział obowiązków, czy są wyznaczone pory poszczególnych czynności?
– Janusz: Obowiązków w domu jest bardzo dużo i nie jesteśmy w stanie wszystkiego zrobić sami, dlatego mamy różne podziały. Jedne dzieci wkładają naczynia do zmywarki, inne wyjmują, jeszcze inne nakrywają do stołu lub sprzątają. Kanapkami z reguły zajmujemy się my – rano. Nasz dzień wygląda następująco: wstajemy o godz. 6.30, robimy śniadanie, potem zawożę dzieci do szkoły, do przedszkola, na terapię i inne zajęcia. Potem około 16.00-17.00 dzieci są odbierane ze szkoły, czasami mają jeszcze jakieś zajęcia w domu kultury. Bywa więc, że wracają do domu nawet około 20.00. Następnie odrabiają lekcje, a około 21.00 muszą już iść spać. Później z żoną rozmawiamy na różne tematy albo robimy to, co trzeba jeszcze zrobić w domu. Kładziemy się spać około 24.00. Ja do południa pomagam żonie, a potem pracuję jeszcze na pół etatu w tramwajach warszawskich i wracam do domu o godz. 1.00. Podczas mojej nieobecności żonie pomaga wychowawca zatrudniony na pół etatu. Załatwia sprawy w sądzie, jeździ do lekarza, na terapię, przywozi dzieci ze szkoły. Wspierają nas też wolontariusze.
– Co daje najwięcej radości w prowadzeniu takiego domu?
– Janusz: Kiedy się widzi, że dzieci, które w momencie przyjazdu były takie wystraszone i bały się wszystkiego, stopniowo zaczynają się otwierać i doświadczać normalnej rodziny. Bardzo się cieszymy, gdy odkryjemy, że mają jakieś talenty i staramy się je rozwijać. Spodziewamy się, że dzięki temu będą miały w życiu normalny start, tak jak ich rówieśnicy. W państwowych placówkach przebywa dużo podopiecznych, wychowawcy przychodzą na osiem godzin dziennie: raczej nie ma takich sytuacji, żeby przyjaźnili się z dziećmi, brali je na kolana i rozmawiali z nimi. Tam tego robić nie wolno, bo wszystkie dzieci by chciały i trzeba by było w jednym momencie wziąć na kolana 30 dzieciaków. U nas dużą rolę odgrywa wzajemna miłość pomiędzy dziećmi. My też staramy się pokazywać relacje pomiędzy mną a żoną, które są fundamentalne dla wychowania każdego dziecka, a szczególnie ważny w wychowaniu i córek, i synów jest obraz ojca. Oczywiście ja nie jestem idealny, ale dzięki Bogu nauczyłem się korzystać z literatury, która mi pomaga stać się dobrym ojcem. Jeździmy też z żoną na różne kursy, które umożliwiają nam bycie dobrymi rodzicami i wychowawcami – to się bardzo przydaje. Myślę, że bez tego byłoby nam trudno pomóc dzieciom…
– Jak traktują Państwo prowadzenie Rodzinnego Domu Dziecka? Czy to etatowa praca na 24 godziny, czy raczej służba Panu Bogu, ludziom, tym dzieciakom?
– Monika: Myślimy, że tego nie da się traktować jako etatowej pracy. Dla mnie jest to służba przede wszystkim Bogu. Oddałam Mu swoje życie i chciałabym – mam taką wewnętrzną potrzebę – spalić się do końca dla tych dzieci z miłości do Boga. Im trudno jest uwierzyć, że Pan Bóg istnieje, że istnieje jakakolwiek miłość, skoro od najmłodszych lat spotyka je tyle nieszczęść i tragedii. Rodzic, szczególnie ojciec, jest tą osobą, która zastępuje Pana Boga tu, na ziemi. Tym dzieciom trudno uwierzyć, że Bóg istnieje, jeśli ojciec bije, pije i robi różne inne straszne rzeczy. Staramy się z mężem być ręką kochającego Ojca i pokazać im głęboką miłość. Nie ukrywam, że czasami dzieci nas okradały i sprowadzały różne choroby do naszego domu, więc nie było łatwo. Jeśli nie będziemy dawać tym młodym ludziom możliwości bycia w rodzinie, to, nie mając pojęcia o tym, jak ona funkcjonuje, będą żyli jakimiś mrzonkami na jej temat, będą ją idealizować i potem, gdy przyjdą pierwsze trudności po opuszczeniu domu dziecka, nie poradzą sobie, niejednokrotnie sięgną po alkohol. Najgorsze jest to, że powtarza się ten sam schemat zachowań. Rodziny są bardzo potrzebne takim dzieciom, które muszą doświadczyć życia we wspólnocie tego rodzaju, by potem same mogły założyć własną. Muszą doświadczyć miłości bezwarunkowej, żeby mogły kochać.
– Janusz: To jest powołanie. Przez wiele lat byliśmy wolontariuszami domu dziecka i wydawaliśmy dużo pieniędzy na dzieci tam przebywające, nie otrzymując nic w zamian, a nadal chcieliśmy się tym zajmować. Gdy straciłem pracę, długo nie radziłem sobie ze znalezieniem nowej. Przez ten czas odwiedzałem dzieci, ale nie mogłem ich zabrać, bo byłem w trudnej sytuacji finansowej. Pytały mnie wówczas, dlaczego nie mogą pojechać do wujka. Mówiłem im: „Słuchajcie, straciłem pracę, nie przelewa się nam teraz, ale jak ją znajdę, to zabiorę was, a teraz nie mogę, bo nie przyjmę was o chlebie i wodzie”… „Wujek, my chcemy chleb i wodę, tylko nas weź” – odpowiadały. Było wiele takich chwil, w których przekonywaliśmy się, żeby działać wbrew ludzkiemu rozsądkowi, gdy nie ma pieniędzy, albo rodzice czy sąsiedzi nie popierają tego. Gdy zaczęliśmy iść w tym kierunku, Pan Bóg systematycznie rozwiązywał wszystkie problemy i torował nam drogę.
– Dziękujemy bardzo za rozmowę i świadectwo pięknej służby.
Rozmawiały: s. Wioletta Ostrowska CSL i Magdalena Pobikrowska
* Imię dziecka zostało zmienione.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.