Polak katolik

Jacek Salij OP

publikacja 31.10.2010 20:53

Skazilibyśmy katolicyzm ciężkim bałwochwalstwem, gdyby jego głównym źródłem miała być miłość ojczyzny, gdybyśmy przede wszystkim dlatego chcieli być katolikami, że jesteśmy Polakami.

W drodze 10/2010 W drodze 10/2010

 

Miłość ojczyzny jest jedną z najważniejszych cnót społecznych. Zarazem skazilibyśmy katolicyzm ciężkim bałwochwalstwem, gdyby jego głównym źródłem miała być miłość ojczyzny. A ujmując to mniej wzniośle – gdybyśmy przede wszystkim dlatego chcieli być katolikami, że jesteśmy Polakami. Nasz katolicyzm tylko wtedy jest autentyczny, kiedy płynie z miłości Boga i z fascynacji Ewangelią.

Spróbujmy wyróżnić kilka wątków składających się na ten temat.

Istotne zastrzeżenia wobec stereotypu

Zbitka Polak katolik budzi dwa podstawowe zastrzeżenia. Po pierwsze, jeśli jest nośnikiem powątpiewania w patriotyzm tych Polaków, którzy nie są katolikami. Zastrzeżenie to sformułował zdecydowanie i jednoznacznie – choć, jak to on zazwyczaj robił, w formie pozytywnej – Jan PawełII, kiedy 9 czerwca 1991 r. przemawiał w Warszawie, w ewangelickim kościele Świętej Trójcy:

Ta luterańska świątynia dzieliła los innych kościołów Warszawy w roku 1939 i 1944. Okupanci nie traktowali jej lepiej, dlatego że była luterańska. Tutaj pracował od 1898 r. jako proboszcz ks. Juliusz Bursche, późniejszy biskup i zwierzchnik Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Polsce. Ten wielki chrześcijanin i wielki polski patriota wolał oddać życie w niemieckim więzieniu niż wyrzec się polskości. W tej świątyni głosił również słowo Boże inny wielki chrześcijanin i Polak, sługa Kościoła ewangelicko-augsburskiego, biskup adiunkt Zygmunt Michelis, proboszcz tej parafii od 1921 r., który za obronę Warszawy w 1939 r. otrzymał wysokie odznaczenie. Tak biskup Bursche, jak biskup Michelis, którego miałem szczęście znać osobiście, swoim życiem i swoją śmiercią zaprzeczyli niejako rozpowszechnionemu przekonaniu, że luteranin to Niemiec, a Polak to katolik.

Drugie zastrzeżenie wobec stereotypu Polak katolik jest jeszcze poważniejsze. Gdyby nasza polskość miała być głównym powodem, dla którego trzymamy się katolicyzmu, wówczas nasz katolicyzm skazujemy na nieuchronną bylejakość. Jednym z pierwszych, który na to wyraźnie zwrócił uwagę, był Zygmunt Szczęsny Feliński, późniejszy arcybiskup warszawski i sybirak, kanonizowany niedawno przez Benedykta XVI. Jako młody chłopak, będąc w latach czterdziestych XIX wieku na studiach matematycznych w Moskwie, bardzo martwił się sytuacją duchową polskich kolegów. W następujących słowach ubolewał nad tym, że katolicyzm większości z nich płynął raczej z przywiązania do polskości niż z przejęcia się Ewangelią:

Pod względem religijnym atmosfera ta wiele, jeśli nie wszystko, do życzenia pozostawiała. Wprawdzie ze względów patriotycznych opuszczenie katolicyzmu, zwłaszcza zaś przejście na prawosławie lub ożenienie się z Moskiewką, uważano za nikczemną zdradę godną potępienia i wzgardy. Nie bawiono się też, jak po uniwersytetach niemieckich, w panteistyczne systemata filozoficzne, przeciwstawiając je objawionej religii, ale panował najzupełniejszy w rzeczach wiary indyferentyzm, także w koleżeńskich dysputach kwestie te nigdy nie były poruszane. Wyjątkowe tylko charaktery zachowały w duszy żywą wiarę wyniesioną z domu, ogromna zaś większość albo całkiem zaniedbywała praktyki religijne, albo spełniała je bezmyślnie, w życiu praktycznym nie oglądając się wcale na moralność chrześcijańską[1].

Trudno o większe poniżenie wiary niż zredukowanie jej do roli narzędzia podkreślającego przynależność narodową.

Kulturowy związek polskości z katolicyzmem

A jednak byłoby uproszczeniem negować związek polskości z katolicyzmem. Dość sobie uprzytomnić, czym dla nas, Polaków i niekoniecznie katolików, są opłatek, choinka, kolędy, imieniny, pisanki wielkanocne, znicze na grobach, święty Mikołaj – zwyczaje nikomu nienarzucane, emanujące narosłym przez pokolenia pozytywnym sentymentem. Zarazem trzeba przyznać, że w niektórych okolicznościach zachowanie katolickiego obyczaju było wręcz warunkiem wytrwania w polskości. Odnotujmy spostrzeżenie Zofii Kossak z pierwszych lat po rewolucji październikowej na temat Polaków, którzy znaleźli się pod panowaniem bolszewików:

Kościół trwał przez te dzieje niezmiennie jednaki, nie ustąpił nic prawie ze swoich obrządków, ze swojej glorii, ze swego splendoru. Gdy wszyscy nurzali się w szarym błocie, starając się niczym nie odróżniać od plugawego tła bolszewickiego, służba Pana panów oddawała mu jednakowo cześć; a gdy bolszewizm nie dopuszczał wyższości niczyjej, nie wahała się stwierdzać, że Bóg jest Najwyższym. W dnie poświęcone Jego wielkiemu imieniu lub Najświętszej Matki Jego, lub w dnie imienin Świętych miłych Jego sercu, z jednaką wspaniałością i jednakim majestatem święcono Jego wielkość i Jego królewskość. Jednako tłum ludzi, całym głosem, całym sercem, głosił swą miłość ku Niemu i swą wiarę w Niego. A On, jednaki przez wieki i burze, w drżącym słońcu złotej monstrancji ukryty, niewidzialny, lecz przytomny, ponad błękitnym obłokiem dymu z kadzideł płynący, wznosił rękę nad lud swój. I ta moc, ta niewzruszoność, takim blaskiem otaczały Jego dom, że nie śmiano nań się targnąć. Zamknięto dawno cerkwie, wypędzono popów; stokroć więcej niż cerkwi, nienawidząc kościoła, nie zamknięto go jednak, nie wzbroniono nabożeństwa. Jeżeli każde święto było naszym triumfem, to w dnie powszednie, gdy cicha msza się odprawiała, kościół był jedynym przytułkiem, jedyną przystanią, w której dusza wyprostowywała znużonym połamane skrzydła i nabierała otuchy. Tak dobrze tam było, bezpiecznie i pewnie. Te same, co dawniej, babki odmawiały półgłosem różaniec. Ten sam zapach świec woskowych, zwiędłej świerczyny i modlitwy ludzkiej w powietrzu. Ta sama cisza pod wysokim kapucyńskim sklepieniem, ten sam zakrystian, zapalający świece przy ołtarzu, obrzędowym ruchem zdejmujący z niego czerwoną nakrywkę. Ten sam ksiądz w jasnym ornacie, rozkładający ręce w świętym geście; a przede wszystkim ten sam, wieczyście obecny, dobrotliwy Ojciec Bóg. I widzieliśmy wszyscy, że dopóki nabożeństwo się odprawia, nie jest jeszcze tak źle, i że dopiero gdyby go zabrakło, bylibyśmy zupełnie opuszczeni, osieroceni, zgubieni…[2].

 

 

Bolszewicy dość szybko zorientowali się, że otwarte kościoły opóźniają sowietyzowanie tych, którzy do nich chodzą, i szybko zaczęli je zamykać i zamieniać na kluby, magazyny, a nawet miejskie toalety. Znamienne, że miejscowa ludność świątynię katolicką prawie zawsze nazywała kościołem polskim.

Kulturowy związek polskości z katolicyzmem potrafi niekiedy przetrwać nawet w tych Polakach, w których katolicka świadomość jest raczej niewielka, a nawet w tych, którzy już przestali być katolikami. To stąd bierze się zjawisko, ambiwalentnie oceniane przez duszpasterzy, że ludzie, którzy niemal już porzucili wiarę katolicką, jednak proszą o ślub kościelny i zależy im na tym, żeby ich dzieci zostały ochrzczone i przyjęły Pierwszą Komunię. Duszpasterze starają się wówczas wzmocnić w tych ludziach wątłą nitkę wiary i łączności z Kościołem, a z drugiej strony lękają się udzielać sakramentów ludziom, którzy może nie powinni ich przyjmować.

Stosunkowo niedawno swoje kulturowe przywiązanie do katolicyzmu wykrzyczała, w proteście przeciw coraz większemu napływowi muzułmanów do swojej ojczyzny, Oriana Fallaci, zresztą ateistka. Zapewne i w Polsce nie brak ludzi niewierzących, którzy swój związek z katolicyzmem odczuwają analogicznie:

Przy całym moim laicyzmie, przy całym moim ateizmie, jestem tak przesiąknięta kulturą katolicką, że stanowi ona wręcz część mojego sposobu wyrażania się. (…) Choć nie zgadzam się z księżmi i nie wiem, na co mogą mi się przydać ich modlitwy, ja bardzo lubię tę muzykę dzwonów. Ona pieści mi serce. Lubię również te rzeźby i obrazy Chrystusa, Madonny i świętych. (…) Kiedy byłam mała, [wujenka ewangeliczka] prowadziła mnie na nabożeństwo do swojego kościoła. Boże, jak ja się nudziłam! Czułam się taka samotna wśród tych wszystkich wiernych, którzy śpiewali psalmy i to wszystko, z tym księdzem, który nie był księdzem, i czytał Biblię, i tyle, w tym kościele, który nie wydawał mi się kościołem i w którym oprócz małej mównicy był tylko wielki krucyfiks i tyle. Żadnych aniołów, żadnej Madonny, żadnego kadzidła… Brakowało mi nawet smrodu kadzidła i miałam ochotę znaleźć się w pobliskiej bazylice Santa Croce, gdzie wszystkie te rzeczy były. Rzeczy, do których byłam przyzwyczajona[3].

Katolik, a więc Polak

Trzeci wątek związany z naszym tematem zacznę od spotkania, które miało miejsce w obozie w Kozielsku, gdzie więziono polskich oficerów, którzy później zostali wymordowani w Lesie Katyńskim. Rotmistrz Zdzisław Peszkowski, jeden z nielicznych tam uwięzionych, których Sowieci zawieźli nie do Katynia, ale do obozu w Griazowcu, miał przygotować hostię do tajnej mszy. Ale niech on sam to opisze, rzecz zdarzyła się jeszcze w Kozielsku:

Po godzinie ciszy nocnej, kiedy już nie było wolno opuszczać baraku (groziło zastrzelenie, aresztowanie), poszedłem do kuchni, która była położona pośrodku naszego skitu. Walę w drzwi. Otwiera zdumiony Wańka (tak nazywaliśmy naszego kucharza) i pyta, czy ja zwariowałem, co mnie przyniosło do kuchni. Mówię, że mój kolega jest chory, potrzebuję gorącej wody – kipiatku – i trochę mąki. Grzecznie się odezwał, czego zwykle nie czyniono, i powiedział: Przyjdź za pół godziny, przygotuję coś dla twego towarzysza. Wróciłem, a on rzeczywiście coś przygotował –to znaczy napełnił manierkę kipiatkiem i dał mi zawiniątko –bliny smażone. Ale nie dał mi mąki, więc mówię: Daj mi mąkę. – A po co?Chcę zrobić opłatki. Powiedziałem to po polsku, bo nie wiedziałem, jak jest po rosyjsku opłatek. Oczy mu się jakby zaświeciły, zatrzymał się przez chwilę, po czym bez słowa przyniósł mąkę. Potem wyszedł ze mną na dwór i prosił, żebyśmy usiedli na schodach. Patrzyliśmy przed siebie, był już śnieg i panowała cisza, którą tylko śnieg dać może. Zapytał po rosyjsku: Ty Polak? Odpowiedziałem: A kim, myślisz, mogę być? Tylko Polakiem. Chwilę milczał. Twarz mu znieruchomiała, patrzył przed siebie i spokojnym głosem, z kresowym cudnym zaciąganiem, zaczął mówić po polsku: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, a następnie: Zdrowaś Maryjo, łaski pełna…, dalej: Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego… i skończył: Matko Boska Częstochowska, Królowo Polski, módl się za nami. Ocknął się i dodał po rosyjsku: Już idź; powiedział jeszcze: To jest tylko nasza tajemnica –rozumiesz. Szybko odszedł, trzasnął drzwiami za sobą i zaklął siarczyście. Musiała być Chrystusowi miła ta mąka, ta hostia, ten opłatek, który dźwiękiem słowa dotknął najgłębszej struny duszy, czegoś jedynego w osobowości Wańki –Jasia[4].

 

 

Ów Wańka był zapewne potomkiem żyjącej na dawnych naszych kresach szlachty zagonowej, która – wedle opisu Zofii Kossak – zruszczyła się zupełnie, natomiast „od zupełnego schłopienia i zlania się z tłumem rusińskim broniła ją tylko religia, jedyna jej ostoja i tarcza. Powoli zastąpić jej ona miała narodowość. Każdy szlachcic zagonowy, zapytany o to, kim jest, odpowiadał nieodmiennie: Ja katolik, panie. W słowie katolik mieściło się wszystko, co dusze ich zdołały jeszcze ocalić szerszego i jaśniejszego”[5].

Dość podobne nastawienie zaobserwował wśród wieśniaków w Poznańskiem młody Zygmunt Szczęsny Feliński, kiedy w 1848 roku wziął udział w powstaniu wielkopolskim. Różnica między zruszczoną i schłopiałą szlachtą zagonową spod Żytomierza a wielkopolskimi wieśniakami była jednak taka, że owa szlachta w znacznej mierze zagubiła swoją narodową świadomość, natomiast w poznańskich wieśniakach jeszcze się ona nie obudziła. Znamienne, że pochód powstańczy, w którym uczestniczył młody Feliński, przypominał bardziej pobożną pielgrzymkę niż wojsko:

Cały patriotyzm włościan skupiał się w tych dwóch pojęciach: Polak – to katolik, Niemiec to luter; lutrzy prześladują Kościół, a więc precz z Niemcami! Pojęcia niepodległości politycznej, a tym bardziej potęgi narodowej i sławy były im zupełnie obce, o społecznych zaś przewrotach ani się im marzyło. Będąc już od dawna właścicielami gruntu i sąsiadując tylko z dawnymi panami, nie mieli do nich żadnej niechęci, a jeśli na to zasługiwali, okazywali im nawet wielkie zaufanie. Do powstania szli chętnie, ufając zwłaszcza księżom. Do przewodniczenia nie rwali się nigdzie, przyjmując chętnie szlachtę na oficerów i urzędników, ale swą katolicką chorągiew tak śmiało wywieszali, że nie ścierpieliby nawet, gdyby ją zechciano usunąć, a inną, chociażby narodową, na jej miejsce postawić. Zaledwieśmy ruszyli w pochód, wnet na czoło kolumny wystąpił jakiś poważny włościanin z kantyczkami w ręku i zdjąwszy czapkę, co też i wszyscy uczynili, zaintonował znaną pieśń pobożną, którą cała kolumna pełnym głosem śpiewać wnet poczęła, ani jednej nie opuściwszy strofy. Śpiewy te powtarzały się z pewnymi przystankami w ciągu całego pochodu; gdy zaś spotykaliśmy po drodze krzyż lub kapliczkę, wnet cały oddział, nie czekając komendy ani pytając o pozwolenie, klękał dokoła i odmawiał litanię do Pana Jezusa lub do Matki Boskiej.

Dwaj demokraci, nie smakując w pobożnych pieśniach, a pragnąc raczej obudzić w ludzie patriotyczne uczucia, zaintonowali Jeszcze Polska nie zginęła, w czym szlachta im dopomogła, ale ani jeden głos zludu nie połączył się z nimi, tak że nie ponowili próby. Gdy zaś we wsi jakiejś cały oddział padł na kolana dokoła stojącej na wygonie figury Zbawiciela, nasi zaś demokraci sami jedni nie przyklękli, lud począł patrzeć na nich tak groźnie, że kolana im mimo woli się ugięły[6].

Dzisiejsza postać stereotypu

Wydaje się, że dzisiaj stereotyp Polak katolik w sposób poważny pojawia się rzadko – jedynie w środowiskach bardzo niszowych, nacjonalistycznych, zazwyczaj nawołujących do tego, żeby ojczyznę miłować ponad wszystko, a więc bałwochwalczo. Ponieważ Polska jest dla tych ludzi wartością najwyższą, katolicyzm traktują instrumentalnie. Stąd niewielkie ich zainteresowanie pytaniami naprawdę związanymi z wiarą oraz skłonność do lekceważenia autorytetów kościelnych, ilekroć im z nimi nie po drodze. Duchową pustkę tej postawy genialnie odsłonił Cyprian Norwid: „Oni kochają Polskę jak Pana Boga, i dlatego zbawić jej nie mogą, bo cóż ty Panu Bogu pomożesz?”[7].

Niestety, o wiele częściej stereotyp ten jest przywoływany ironicznie albo nawet pogardliwie, ale również w charakterze wyzwiska w różnych sytuacjach, zazwyczaj zupełnie nieuzasadnionych – zwykle przez ludzi niewierzących lub bardzo wobec swojego katolicyzmu zdystansowanych. Ale dotykam tematu, który domagałby się odrębnego potraktowania: Nam wszystkim potrzeba większej uważności w różnych wypowiedziach, które zawierają w sobie jakiś ładunek agresji.

Jestem i Polakiem, i katolikiem, i czuję się osobiście napastowany, kiedy ktoś tych dwóch drogich mi nazw używa z pogardą lub w charakterze wyzwiska.

[1] Zygmunt Szczęsny Feliński, Pamiętniki, Warszawa 1986, s. 148n. 
[2] Zofia Kossak-Szczucka, Pożoga. Wspomnienia z Wołynia 1917–1919, Katowice–Cieszyn 1990, s. 270n. 
[3] Oriana Fallaci, Wściekłość i duma, „Gazeta Wyborcza” 6–7.10.2001, s. 13. 
[4] Ks. Zdzisław Peszkowski, Wspomnienia jeńca z Kozielska, wyd. 2, Warszawa [1991], s. 17n. 
[5] Zofia Kossak-Szczucka, dz. cyt., s. 15. 
[6] Zygmunt Szczęsny Feliński, dz. cyt., s. 336n. 
[7] List do Teofila Lenartowicza z 23 stycznia 1856 (Cyprian K. Norwid, Pisma wszystkie, wyd. Juliusz W. Gomulicki, t. 8, Warszawa 1971–1976, s. 252).