Egzamin z miłości

eSPe 104/1/2014 eSPe 104/1/2014

O problemach na drodze do święceń i trudnościach w życiu kapłańskim opowiada ks. Jan Kaczkowski, prezes Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio.

 

Jakie uczucia Księdzu towarzyszyły, gdy okazało się, że jezuici nie przyjmą Księdza do swojego nowicjatu?

Mocno to przeżyłem. To była moja pierwsza życiowa porażka. Do tej pory wychowywany byłem w dobrym domu, gdzie we wszystkim mi pomagano a tu nagle taki strzał. Najbardziej przykre był to, że poinformowano mnie listem i nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Samo sformułowanie było niefortunne, bo jako przyczynę wskazywano słaby wzrok i „inne powody”. O ile problem z oczami był dla mnie zrozumiały, ale nie dano mi szansy, żebym dowiedział się na czym polegają te „inne powody”. Niechętnie to wspominam, bo nie chcę wyjść na frustrata. Niech jezuici żałują.

Do seminarium diecezjalnego trafił Ksiądz dzięki protekcji Macieja Płażyńskiego. Co Ksiądz o tym wtedy myślał? Że jest tak zdeterminowany, tak mocno przekonany o swoim kapłańskim powołaniu czy raczej zażenowany faktem, że potrzebuje pomocy wpływowych osób, żeby – nie przecież zostać od razu księdzem – ale tylko rozpocząć formację w seminarium?

Nie lubię używać sformułowania „prawdziwe powołanie”, ale wtedy, po maturze, dla mnie to była sprawa życia lub śmierci. Traktowałem Kościół instytucjonalny bardzo poważnie i starałem się być uczciwy. Jasno stawiałem sprawę swoich problemów ze wzrokiem czy faktu, że jezuici mi odmówili. A w takiej sytuacji patrzy się na potencjalnego kandydata do seminarium już nieco podejrzliwie. Przykro o tym mówić, bo Kościół ma usta pełne słów o człowieczeństwie czy godności ludzkiej, a zwyczajny chłopak, bez takiej protekcji miałby zdecydowanie utrudnioną szansę.

Ale po jakimś czasie dostrzegłem w tym Bożą Opatrzność. To było 31 lipca – we wspomnienie św. Ignacego z Loyoli, a przecież jezuici kopnęli mnie w zadek. Nabrałem wtedy przeświadczenia, że założyciel Towarzystwa Jezusowego maczał w tym swój święty paluch.

Później jeszcze został Ksiądz nazwany przez jednego z przełożonych „karykaturą księdza”…

Mam nadzieję, że to się zmieniło, ale w wielu seminariach nie rozmawia się uczciwie z kandydatami. Nie ma otwartego dialogu przełożonych z klerykami, gdzie chociażby stawia się im poważne wymagania, wskazuje błędy i mówi co jest do poprawienia. Raczej są to ogólne uwagi, wielu rzeczy trzeba się domyślać, albo wysnuwać wnioski z gęstniejącej atmosfery wokół któregoś z kleryków.

Druga ogólna uwaga dotyczy podejrzliwości, z którą traktuje się osoby z różnymi uszczerbkami zdrowotnymi. Wg mnie wynika to z przekonania części starszych przełożonych, którzy łączą nierzadko niepełnosprawność fizyczną z intelektualną. W niektórych środowiskach nie inwestowano przecież w kulawych czy ślepych i oni siłą rzeczy stawali się wiejskimi głupkami czy niedojdami. Wstydzono się takich ludzi. Wtedy i później Kościół nie dostrzegał szansy na świadectwo tych osób. Takich kandydatów tym łatwiej było wykluczyć, bo ówczesne prawo kanoniczne na to pozwalało.

W moim przypadku było trochę inaczej, bo intelektualnie świetnie sobie radziłem. Gdybym był przeciętniakiem, to może by się nade mną zlitowali i jakoś przepchnęli. Ja byłem rzutki, odcinałem się od reszty kleryków – było tylko kilku z wielkiego miasta, po dobrych liceach, z laickich rodzin – to dla niektórych było solą w oku. Moja fizyczna ułomność była tylko pretekstem, za który można było szarpnąć. Wobec mnie były dwie skrajne postawy – część mnie akceptowała i afirmowała, a część skreślała na dzień dobry.

A czy nie jest czasami tak, że gdy przychodzi do seminarium ktoś z wyraźnym fizycznym defektem, to istnieje podejrzenie, że jego motywacje nie są czyste, że jego wybór jest ucieczką?

Gdybym dzisiaj był przełożonym, to takie myślenie byłoby bardziej uprawnione, zwłaszcza w sytuacjach głębokiej fizycznej niepełnosprawności. Ale przecież w moim przypadku było inaczej – normalnie zdałem maturę, miałem otwartą drogę do świeckich studiów w kraju i za granicą, żyłem prawdziwym życiem nastolatka. Niestandardowo wygląda tylko to, jak czytam, bo muszę to robić z bardzo bliska. To dla niektórych było szokiem. Robili mi publiczne egzaminy z czytania. Ale wzrok w moim odczuciu był tylko pretekstem.

Oni chyba bali się tego, że jak mój stan się pogorszy, to będą musieli mnie utrzymywać, że będę nieprzydatny. Byłem na tyle odpowiedzialny za siebie i za Kościół, że sam bym zrezygnował, ale wiedziałem, że poradzę sobie w życiu. Rektor, który mnie przyjmował do seminarium powiedział mi wprost, że jak do trzeciego roku mnie nie wyrzuci za wzrok, to wyrzuci mnie za wszystko inne, ale nie przez niedowidzenie. To było uczciwe podejście do sprawy. Wiedziałem na czym stoję.

Te wszystkie historie seminaryjne podcinały Księdzu skrzydła?

Raczej nie. To było jak natrętna mucha. Ale jak przez sześć lat ci mówią, że się do czegoś nie nadajesz, albo przynajmniej to sugerują, to powoli zaczynasz w to wierzyć. Musiało minąć kilka lat w kapłaństwie, żebym zobaczył swoją skuteczność.

Księdza dzisiejsza działalność hospicyjna to pokłosie tamtego czasu?

Już w seminarium odkryłem pewną niszę. Wiele czasu spędzaliśmy z niepełnosprawnymi. Pamiętam jak opiekowałem się mocno upośledzonym chłopakiem – karmiłem go, przekładałem z łóżka na wózek. W tym czasie nie zdałem jakiegoś kolokwium u jednego z profesorów. Jak mnie zobaczył przy tym niepełnosprawnym, to podszedł do mnie i powiedział ze łzami w oczach, że nie muszę tego kolokwium u niego powtarzać, bo już zdałem egzamin z miłości.

 

 

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| KAPŁAŃSTWO

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...