Odcisnąć ślad na piasku

Niedziela 32/2018 Niedziela 32/2018

Sztuka dzisiaj – czy raczej komercyjne działania w obrębie sztuki, tej pisanej dźwiękiem – to zjawisko przemijające. Muzyczne mody, gwiazdki jednego sezonu (czy raczej komety półsezonu) aspirujące do miana gwiazd, o których już za kilkanaście tygodni nikt nie będzie pamiętać, to przeciwległy biegun do tego, co dał nam Tomasz Stańko

 

Gigant europejskiego jazzu, swingujący obywatel świata, trębacz, który dla polskiej muzyki – jazzu – uczynił więcej niż ktokolwiek w historii, odszedł w ostatnią niedzielę lipca jako człowiek pogodzony z tym, że przemija.

– Piotr, ja gasnę, jestem, a już mnie nie ma – powiedział mi miesiąc temu, kiedy już tylko cud mógł go wyciągnąć z choroby nowotworowej. Zdradził, że nie chce walczyć za wszelką cenę, poddając się drakońskim terapiom. – Albo wyzdrowieję naturalnie, albo odejdę naturalnie. Wiem, że płacę cenę za całe swoje życie, za to, że nie zawsze dbałem o siebie tak, jak trzeba, a co gorsze, sam sobie szkodziłem – powiedział spokojnie. Tak może mówić jedynie człowiek spełniony, zwłaszcza kiedy ma świadomość dojścia do kresu smugi cienia. Ale Tomek Stańko taki był. To, co robił, cechowały świadomość i konsekwencja, a przed nimi kroczyła wizja. Decyzję o wejściu do świata jazzu w czasach, kiedy wszystko, co amerykańskie, było z góry negowane jako przejaw kultury imperializmu, podjął świadomie, zauroczony koncertem Dave’a Brubecka. Po latach związania się z krakowskim środowiskiem artystycznym (był absolwentem tamtejszej Akademii Muzycznej w klasie trąbki), zauważony przez tuzów polskiego jazzu, trafił pod skrzydła pianisty i kompozytora Krzysztofa Komedy. To całkowicie odmieniło życie Stańki i odcisnęło głębokie piętno na jego twórczości na zawsze. Wydana w 1966 r.płyta „Astigmatic”, na której obok Komedy i Stańki grają Zbigniew Namysłowski (saksofon altowy), Rune Carlsson (perkusja) i Günter Lenz (kontrabas), to do dzisiaj najważniejszy album polskiego jazzu i jedna z kluczowych płyt dla europejskiego brzmienia w obrębie tego gatunku. To zdanie podzielają jednogłośnie luminarze jazzu, od Manfreda Eichera – szefa słynnej monachijskiej wytwórni płytowej ECM, z którą Stańko się związał i stał się gwiazdą jej katalogu obok Keitha Jarretta i Jana Garbarka – po fanów, a w identycznym tonie mówi nasz jedyny jazzowy laureat Grammy Włodek Pawlik.

– Tomek Stańko ze wszystkich polskich jazzmanów zaszedł najdalej, stworzył swój muzyczny świat, niepowtarzalne brzmienie, odcisnął silne piętno, a tym, co zagrał i nagrał, złożył na gatunku swój podpis – powiedział pianista.

Tomasz Stańko w całej swojej twórczości odwoływał się do brzmienia, które wypracował kwintet Komedy. Pierwszym jego wejściem na jazzowy szczyt było wydanie albumu „Balladyna” (ECM 1976), jednak na prawdziwie światowy sukces musiał poczekać jeszcze blisko dwie dekady. Za ten fakt obwiniał wyłącznie siebie. W jednej z rozmów zdradził mi, że się pogubił i wszedł na bezdroże używek. Wszelkich. I przyznam się, że tę szczerość u Tomka bardzo ceniłem. On sam powiedział o tym bez ogródek w znakomitej autobiografii „Desperado”, w której opowiedział Rafałowi Księżykowi swoje życie, bez retuszu.

– Niech młodzi traktują moje błędy jako przestrogę – przyznał, kiedy zagadnąłem go o megaszczerość płynącą z książki.

I to właśnie lata pełne znakomitych płyt, często tak artystycznie progresywnych, że jeszcze długo będą uznawane za awangardowe, spowolniły powrót Stańki na scenę w światowym wymiarze. Stało się to w 1995 r. wraz z albumem „Matka Joanna” (ECM), który szybko ponownie wpisał trębacza w międzynarodowy krwiobieg jazzowych festiwali, prasowych recenzji, wywiadów w najważniejszych magazynach globu. Kolejny eceemowski album „Leosia” umocnił pozycję artysty, aż do słynnej płyty „Litania: The Music of Krzysztof Komeda” (ECM 1997), która spowodowała eksplozję popularności jazzmana w światowym formacie. Tu powróciło echo współpracy z Komedą, płyta w całości odwołuje się bowiem do spuścizny po naszym kompozytorze. Dzięki tej płycie Stańko trafił na jazzowy olimp, a jeśli miarą sukcesu są niezliczone koncerty i obecność w najbardziej prestiżowej ankiecie jazzu – wpływowego amerykańskiego magazynu „Downbeat” – to można mówić o artystycznym i komercyjnym sukcesie. Do dzisiaj album plasuje się w okolicach 200. miejsca w kategorii bestsellerów awangardowego jazzu, w formacie światowym (amazon.com)! Kolejne płyty Stańki potwierdzały każdym dźwiękiem słuszność wpisania go do elity.

Ale jest pewien wątek, który w licznych publikacjach ostatnich dni został dziwnie przemilczany. Otóż jazz to niekończąca się sztafeta pokoleń. Mistrzowie mają swoich sukcesorów, epigonów, ich dzieło trwa w sposób żywy. Tematy w jazzie są przetwarzane, interpretowane, stają się standardami gatunku. Stańko, powołując do swoich zespołów młodych muzyków, często otwierał przed nimi drzwi do wielkiej samodzielnej kariery. Bezspornie artystyczne miejsce, w którym znajduje się obecnie Marcin Wasilewski, członek polskiego kwartetu Stańki, który dopełniali Michał Miśkiewcz (perkusja) i Sławomir Kurkiewicz (kontrabas), czyli samoistnie kiedyś Simple Acoustic Trio, a dzisiaj Marcin Wasilewski Trio (również nagrywają dla ECM), nie byłoby tak oczywiste, gdyby nie zapoczątkowana albumem „Soul of Things” (ECM 2002) współpraca z Tomaszem Stańką.

Każdy ma jakieś swoje wspomnienia związane z Tomkiem Stańką. Gdybym napisał, że się kolegowaliśmy, tobym przesadził. Ceniłem to, co grał, on cenił – co werbalizował słownie – moje pisanie. Bywało, że dzwonił i pytał  mnie o zdanie, aby utwierdzić się w przekonaniu co do wyboru tej czy innej gwiazdy festiwalu w Bielsku-

-Białej, którego był artystycznym szefem. Jednak z perspektywy czasu widzę, jak ważne było jego zaistnienie w moim życiu. Pierwszym koncertem, który zrecenzowałem dla wielkonakładowego dziennika, był koncert Tomka. Z nim zrobiłem pierwszy w życiu duży (godzinny) wywiad radiowy. Wreszcie kilka lat temu zagrałem z Tomkiem w towarzyszącej mu orkiestrze. Rozmów o sztuce, często z jego mocnym piętnem filozoficznego ujęcia, nie zliczę. Były trochę jak lekcja. Nie miał w sobie nic z gwiazdy w sensie tabloidowym i celebryckim. Ale był gwiazdą muzyki – sztuki. Człowiekiem o totalnej świadomości show-biznesu. Wszystko, co robił, robił z klasą. Nic dziwnego, że jako niedoszły plastyk świetnie się ubierał. Miał czas dla dziennikarzy, fotoreporterów, fanów. Chodził na koncerty, co wśród jazzmanów, muzyków w ogóle, nie jest nagminne. Potrafił docenić innych, ale był również srogim krytykiem. Cenił odwagę i bezkompromisowość, stawiał je ponad cyrkową wirtuozerię. W ostatnich latach bardzo o siebie dbał. Dużo czytał, słuchał rozmaitej muzyki, uwielbiał chodzić do galerii z malarstwem.

– Poeci recytują swoje wiersze, malarze wyrażają się na płótnie, pisarze wydają kolejne książki, aktor zachwyca na scenie lub w filmie, a ja gram na trąbce. Tylko to potrafię. Trochę grałem na skrzypcach, ale zostałem trębaczem. Pewnie gdybym dostał inny instrument od losu, grałbym na czymś innym. A tak bardzo muszę dbać o zęby, bo trębacz bez zębów nie pogra. Wiesz, ile to kosztuje?! – powiedział mi kiedyś i wybuchnął śmiechem. Cały Tomek. Kiedy puszczam sobie wydaną przed niespełna dwoma laty „Litanię” (oczywiście, Stańko u boku Komedy) w wersji z archiwów Polskiego Radia, widzę w jego muzyce zarys Tatr, kapliczkę w jesiennej szarudze. Niby nie malował, a był malarzem. Tyle że zamiast farb i płótna używał nut i trąbki. Przeszedł przez życie, pozostawiając swój ślad odciśnięty jak na piasku.

«« | « | 1 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...