Betlejemski fartowny niefart

Tygodnik Powszechny 2/2011 Tygodnik Powszechny 2/2011

Rodząc człowieka, rodzisz Boga. I aż strach pomyśleć, ale odmawiając gościny człowiekowi szukającemu schronienia dla swojego szczęścia, odmawiasz szczęścia Bogu.

 

Kłócą się nasi uczeni w Piśmie o Mędrców ze Wschodu. Istnieli czy też stworzyła ich wyobraźnia ewangelisty? Może to i zajmujące, ale ważniejsze jest co innego – oni istnieją dzisiaj. I jest ich coraz więcej. Nie tylko Mędrców, ale również pasterzy, a nawet Józefów i Marii. Niestety, także Herodów i ich zauszników, i żołdaków, jak też kapłanów i uczonych w Piśmie. Mieszkańców Betlejem też przybywa ze wzrostem demograficznym.

Jak dawniej, tak i dziś, odwiedzający Jezusa przychodzą o różnej porze, już nie tylko ze Wschodu, ale ze wszystkich stron. Ulice Betlejem, Jerozolimy, Nazaretu i innych miast Ziemi Świętej zapełnia wielojęzyczny i wielokolorowy tłum. Tych, którzy widzieli lub chcą zobaczyć Jezusa, choć wojenna „ciemność okrywa [tę] ziemię i gęsty mrok spowija ludy”, to jednak wierzą, że ponad tymi miastami „jaśnieje Pan i Jego chwała jawi się nad nimi”. Chrześcijanie zapełniają również, może już nie ulice, ale kościoły, większych miast na wszystkich kontynentach.

Tym sposobem Jezus Chrystus raz urodzony w Betlejem, rodzi się nieustannie. Dla jednych po raz pierwszy, dla innych któryś raz z rzędu. Jedni już do Niego dotarli, inni są w drodze. Wciąż też jedni i drudzy zastanawiają się, jak to jest, że jedni umieją, a drudzy jakoś nie potrafią, choć żyją w tym samym miejscu i czasie – zaufać Jezusowi, który nie jest już noworodkiem, ale dorosłym mężczyzną, mogącym pochwalić się dwutysiącletnim życiorysem. A więc i dziełem trwającym tyleż samo; nawet więcej, gdyż Jezus nie zjawił się pośród ludzi, przychodząc nie wiadomo skąd, ale przyniósł ze sobą dziedzictwo swojego ojca Dawida, jak też praojca Adama.

Maryja i Józef, najpierwsi z najpierwszych

Wydawało się, że ich małżeństwo, choć jeszcze się nie zaczęło, to już się skończyło. I to z winy samego Boga. Józef zastanawiał się nad rozwodem, gdyż jego żona, choć jeszcze nie współżyli seksualnie, okazała się być w ciąży. Ta myśl Józefa nie była spowodowana przez zranioną dumę czy najdelikatniej mówiąc: rozczarowanie. Nawet jeśli Józefem zawładnął gniew, na pewno nie szukał zemsty. Przeciwnie, skoro przyznaje się do ojcostwa nie swojego dziecka i tym samym na siebie bierze winę Maryi, to znaczy, że nie wygasła w nim miłość. Adoptując Syna Maryi, jak się po latach okaże, adoptował Syna Bożego.

Podobnie jak Józefowi, również Maryi, jej plany życiowe (więcej nawet, bo marzenia) Bóg niemiłosiernie poplącze, wręcz unicestwi. Tak to przynajmniej z początku wyglądało, skoro zaślubiny jeszcze się nie skończyły, a już zaczyna się proces rozwodowy. A jednak znowu po latach okaże się, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Oczywiście pod warunkiem, że pamięta się, iż „nawet prorocy nie znają boskiej mocy”. Ten rozwodowy kryzys nie dość, że nie rozbije małżeństwa i rodziny Maryi i Józefa, to jeszcze pozwoli obydwojgu dostrzec rzecz niebagatelną – przyjmując człowieka, dzieląc się z nim swoim ciałem i krwią, rodząc człowieka, rodzisz Boga.

Przecież całe nasze mówienie o wcieleniu Syna Bożego, o Słowie, które stało się ciałem, nasze gaworzenie o dwu naturach i jednej osobie w Jezusie Chrystusie, o przemienieniu chleba i wina w ciało i krew Jezusa, jak też mówienie o zbawieniu i łasce – ma jedno na celu: ukazanie, jak wielka, ścisła, nierozdzielna jedność zachodzi między Sacrum, bo „Jeden jest święty”, a profanum. Między Bogiem a Światem.

Maryja i Józef spotkali Boga w swoim dziecku, a więc najpierw, czy jednocześnie, w sobie. W swojej miłości, cielesności, materialności. Pierwszy raz, oni i my, ludzie, spotykamy Boga niespadającego z nieba z wielkim hałasem, ale w łonie kobiety, w jej macicy, w jej organizmie. Bóg chrześcijan przychodzi więc nie z góry, z jakiegoś nieskończenie dalekiego nieba, ale spośród, ze środka, z materii i z wnętrza kobiety. Chcąc więc spotkać Boga chrześcijan, trzeba uważnie rozglądać się w sobie i wokół siebie.

Bóg w warsztacie pracy

O ile Maryja i Józef spotkali Boga w swoim dziecku, o tyle pasterze betlejemscy znaleźli Go w swoim miejscu pracy. Na pastwisku, pośród owiec czy kóz, w grocie zapewne, do której zapędzali swój dobytek dla ochrony przed chłodem i drapieżnikami, a może i złodziejami. Scenariusz się powtarza.

Bóg przychodzi ze środka stada owiec, a to znaczy, że rodzi Go dla nas materia ożywiona, przyroda. Nie tylko, materia nieożywiona również. Doskonale uwidacznia to tradycja wschodnia. Na ikonach Narodzenia Pańskiego centralne miejsce zajmuje Maryja, za nią widzimy Jezusa, a jeszcze dalej jest czarna plama, wnętrze groty. To z niej wyłania się Jezus, gdyż grota i otaczające ją skały oznaczają łono ziemi. W tym miejscu na myśl przychodzi prorok Izajasz w jego łacińskiej wersji językowej „Rorate coeli desuper”, które my znamy w wersji Biblii Wujkowej: „Spuśćcie rossę, niebiosa, z wierzchu, a obłoki niech spuszczą ze dżdżem sprawiedliwego. Niech się otworzy ziemia i zrodzi zbawiciela”. Wniosek, jak wyżej: nasza najbliższa okolica jest pełna Boga.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...