Wyśmiać starość

Tygodnik Powszechny 27/2012 Tygodnik Powszechny 27/2012

Trzeba ćwiczyć głowę, żeby się nie dać. To jest ogromnie ważne, żeby się nie dać starości. Trzeba się śmiać z własnego lęku.


Trochę długo „to” trwało.

Musi minąć, twierdził mój ojciec, optymista, musi minąć, przecież nie może trwać wiecznie.

Właśnie dlatego zabrałam się za tłumaczenie klasyki angielskiej – to była doskonała nisza. Tłumaczyłam świetną literaturę i mogłam stać z boku. Po skończeniu anglistyki pracowałam w Czytelniku, tam poznałam wielu bardzo ciekawych ludzi, myślących podobnie jak ja i, podobnie jak ja, niedzielących się tymi poglądami z otoczeniem.

Mówię, że moje życie jest banalne, bo w gruncie rzeczy było pójściem na łatwiznę, ponieważ jak powiada klasyk – to były oczywiste oczywistości. Wiedziałam doskonale, że ten ustrój jest wrogi, miałam to wpojone. Do tego doszła brutalna, wroga, potwierdzająca tę prawdę rzeczywistość.

Świat się zmieniał, zmieniali się przyjaciele. Ale właściwie nie... przyjaciele się nie zmieniali, zmieniały się środowiska i okoliczności i sprawa przyzwoitości nabierała innego kształtu i wymiaru. Bardzo powoli doszłam wreszcie do wniosku, że można było być człowiekiem przyzwoitym i równocześnie członkiem partii, co znaczy, że dokonałam rewolucji w swoim sposobie myślenia. Ale to przyszło o wiele później.

A mąż? Myślał podobnie? Co Was do siebie zbliżyło?

Witolda poznałam na kursie Klubu Wysokogórskiego, ja „robiłam” północną ścianę Mięguszowieckiego, on grań. Poznaliśmy się na dole, przedstawił mi go Tadeusz Orłowski, jego kuzyn, lekarz i wspaniały taternik. Potem robiliśmy razem wiele ścian. Mnich przez płytę, Żabia Czuba, Mięguszowiecki – bardzo dobrze poznaje się człowieka, z którym jest się związanym liną. Stara technika bicia haków czekanem, z dyndającymi na siedzeniu karabińczykami, tak się zaczęła nasza znajomość.

Potem Witold poszedł na słowacką stronę na poważniejsze wspinaczki i przysłał mi do schroniska w Morskim Oku pierwszą kartkę, zaczynającą się od słów: „Kochana Żono”. I tak już zostało. Pięćdziesiąt dwa lata.

Wzruszyłam się. Ale wróćmy do tej przyzwoitości...

Dzisiaj to znaczy nie oszukiwać państwa, mieć świadomość, że jesteśmy współodpowiedzialni za Polskę i – w miarę możliwości – robić jeszcze coś poza zarabianiem na utrzymanie; coś, co powiększy nasz wspólny stan posiadania, materialny i niematerialny. Szanować wspólną wolność – podstawowe obowiązki obywatelskie, które pani zna doskonale i wie, na czym polegają. No i jeszcze – robić rachunek własnego, a nie cudzego sumienia. Czasami nieswojo mi mówić, że jestem Polką i katoliczką, bo to określenie zaczęło przeczyć swojej istocie. Jest sprzeczne z tym pojęciem Polski i katolicyzmu, jakie wyniosłam z domu.

Więc znowu dom...

Bo z domu bierze się to, co najważniejsze – powtarzam. Ale potem życie też może człowieka czegoś nauczyć. Mój dom, ten stworzony z mężem, nie był tolerancyjny. Był domem o bardzo sztywnych przekonaniach. Ja do późnych lat, czyli do 1956 roku, nie przyjęłam u siebie nikogo, kto był członkiem partii. Dziś się zastanawiam, na ile to było rozumne.

Nie było wyjątków?

Jedynym wyjątkiem był Janek Strzelecki, bywał u nas, przyjaźnił się z mężem. Mąż i ja mieliśmy podobne poglądy, może on był mniej ode mnie skłonny do obdarzania ludzi zaufaniem. Powinnam powiedzieć tu o pewnej sprawie, która zaważyła na naszym wczesnym wspólnym życiu. Mój mąż, podobnie jak ja, był w AK i brał udział w Powstaniu, tyle że on był w najciężej doświadczonej dzielnicy, bo na Starówce, i w najbardziej wykrwawionym oddziale, bo w Batalionie „Gustaw”.

Jako ochotnik zgłosił się do oddziału osłonowego przy wycofywaniu wojsk ze Starówki i został w ostatniej chwili ciężko ranny – zmiażdżona lewa dłoń i poważne rany głowy. A miał być pianistą. Kiedy nastały czasy stalinowskie, czyli mniej więcej od pięćdziesiątego roku, zaczęły się próby zastraszania tych popowstaniowych akowskich resztek. Batalion „Gustaw”, do którego należał mąż, ponoć z początku NSZ-owski, w czasie powstania pod dowództwem AK poszedł, jak to się dzisiaj powiada „walczyć za Polskę” (wtedy się tak górnie nie mówiło), a przede wszystkim za nią umierać, ale te resztki, które nie zdążyły umrzeć, szczególnie interesowały Urząd Bezpieczeństwa. To byli bardzo młodzi chłopcy, osiemnasto- czy dziewiętnastoletni, więc ich poglądy to sprawa osobna...

Jeszcze chyba nie mieli poglądów.

Myślę, że jedynym poglądem, łączącym wtedy wszystkich młodych, była chęć walki. Tak czy inaczej, kiedy przyszły lata stalinowskie, ci, co przeżyli, byli poddawani szczególnie podłym prześladowaniom. Podłym, bo niejawnym – aresztowano ich po cichu, w nocy. Człowiek ginął, a potem się gdzieś znajdował. Albo i nie znajdował.

Przesłuchiwali go w jakichś piwnicach prywatnych willi, świecili mu przez całą dobę w oczy ostrym światłem, pytali o kolegów, czy się spotykają, o czym mówią. Trzeba było dobrze pamiętać, kto się ujawnił, kto jeszcze nie. Niektórych potem formalnie aresztowali, innych nie, ale po pewnym czasie znowu zamykali. Spotykało to wielu naszych kolegów. Ale większość moich przyjaciół nie przeżyła powstania, mój brat też nie.

To jest ten najgorszy czas?

Po wojnie najgorszy! Od 1949 do 1953 r... śmierć Stalina, potem jeszcze trochę, a potem mogliśmy już – choć to się działo stopniowo – patrzeć na naszych rówieśników z przeciwnej strony barykady bez bielma nienawiści na oczach. Przedtem to były dwa osobne światy, na nieszczęście ich obu, szczelnie od siebie odizolowane. Władzy bardzo na tym zależało.

 

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | » | »»

TAGI| STAROŚĆ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...