Trzeba ćwiczyć głowę, żeby się nie dać. To jest ogromnie ważne, żeby się nie dać starości. Trzeba się śmiać z własnego lęku.
Dziś są jakieś resztki tamtych uczuć?
Nie. I czasem trochę mi przykro, że wystawialiśmy te bezpardonowe oceny naszym rówieśnikom po tamtej stronie, ludziom idei... Ale my też byliśmy ideowi.
I jak Pani im potem zaufała?
Zaczęliśmy po prostu wspólnie działać. Dwa osobne nurty połączyły się we wspólnej niechęci do tego ustroju. W Związku Literatów Polskich, do którego zostałam przyjęta jako tłumaczka, powstało Koło Tłumaczy, to była dosyć liczna grupa, co się przekładało na dużą liczbę głosów w wyborach do władz związku. A z opiniami ZLP władze partii musiały się choć trochę liczyć. Wtedy zaczęłam odczuwać naszą zbiorową siłę, to było doprawdy zaskakujące odkrycie. Trzeba pani wiedzieć, że tłumacze byli grupą w większości opozycyjną wobec władzy.
Dlaczego właśnie tłumacze?
Bo na ogół tłumaczyli literaturę krajów, które nie były prokomunistyczne, a jeśli rosyjską, to tę najszlachetniejszą, a więc – co rozumie się samo przez się – antytotalitarną. Nie wiem, czy trzeba tu przypominać, że wielu młodych ideowych marksistów zaczęło po 1956 r. dostrzegać prawdę o rzeczywistości, mówić o tym i – co więcej – pisać, narażając się na coraz większe kłopoty z władzą i cenzurą.
I doszło do zabawnej sytuacji, kiedy ja, przewodnicząca Koła Tłumaczy, wystąpiłam do władz ZLP z protestem w sprawie Wiktora Woroszylskiego, któremu cenzura wstrzymała książkę.
Okoliczności sprzyjały rodzeniu się wzajemnej życzliwości, co jednak nie kasowało pamięci. Rok 1968 był cezurą. Zaczęły się bliższe znajomości, przeradzające się w trwałe przyjaźnie. Dużą rolę odegrał tu „salon” Antoniego Słonimskiego, który jednych zapraszał, innych nie...
A jak Pani patrzy wstecz, to o czym myśli Pani teraz inaczej niż za młodu?
O kwestii żydowskiej. Mój sposób widzenia się zmienił, co pewno było udziałem wielu, którzy w czas wojny wchodzili jako dzieci. Nie było nigdy antysemityzmu w naszej rodzinie. Ale może trzeba tu powiedzieć, że my spędzaliśmy wszystkie wakacje u moich dziadków na wsi, gdzie Żyd był synonimem czegoś zupełnie innego, to był chałaciarz, to był inny język, inny świat, to był „obcy”. Pamiętam, jak mama prowadziła mnie tam do wiejskiej krawcowej Żydówki, takiej „krawczusi”.
Ile miała Pani lat?
Dziesięć może, nie więcej. Ta krawcowa źle mówiła po polsku i matka powiedziała: mogłaby się pani nauczyć polskiego. A ona do mamy ostro: a pani mogłaby zacząć mówić po żydowsku. To mi zapadło w pamięć. Ta niechęć była wzajemna, symetryczna: jesteśmy inne, nie pchaj się na moje – i ty się nie pchaj na moje.
Równocześnie mój ojciec miał znajomych, o których żydowskim pochodzeniu dowiedziałam się dopiero w czasie wojny, kiedy musieli się ukrywać.
Mówili po polsku, bywali u was, bo byli zasymilowani.
Tak, to była polska inteligencja. Koledzy, niektórzy wręcz przyjaciele. I nagle się okazało, że mają żydowskie korzenie i przez to są szczególnie narażeni. Ale ci zagrożeni znajomi to wciąż nie była tamta „krawczusia” ze wsi, jej losy mnie nie dotyczyły. Dlaczego? To pytanie ciągnie się za mną od dawna. Powiązane z poczuciem, że ja w tej sprawie nic nie zrobiłam. Moi rodzice ukrywali czy pomagali ukrywać przyjaciół, ale nie jako Żydów, tylko jako zagrożonych przyjaciół właśnie. I jak tu rozgraniczyć – że tego się ukrywa, bo w jego domu była wpadka, a tego, bo jego babka była Żydówką?
To nie była prosta sprawa kogokolwiek ukrywać.
W sensie organizacyjnym?
Trzeba zacząć od tego, jak wyglądały warszawskie kamienice przed wojną: wejście, brama i w niej okienko dozorcy, który widzi każdego, kto wchodzi; dlatego żadna konspiracyjna grupa nie mogła się spotykać w jednym miejscu częściej niż raz na jakiś czas. Adresy tajnych szkolnych kompletów zmieniało się z zasady co dwa tygodnie. Więc i nowy lokator mógł być „krewnym”, który przyjechał na kilka dni, ale już na dłużej nie, bo to by wymagało szczegółowych wyjaśnień.
Każdy „obcy” zwracał uwagę. Nie, nie twierdzę, że każdy warszawski dozorca był donosicielem, ale mógł powiedzieć, że w tym a tym mieszkaniu mieszka więcej osób, gdyby go przycisnęli. Albo dlatego, że chciał dostać dodatkowy przydział. Albo – jeśli sam miał coś na sumieniu. Bohaterów nie było wielu.
Kiedy teraz czytam zarzuty wobec Polaków, że nie przechowali wszystkich zagrożonych, to sobie myślę: ludzie, o czym wy mówicie! Czy wiecie, jak wyglądało – technicznie – ukrywanie kogokolwiek w warszawskiej kamienicy?
Czy ja dobrze zrozumiałam, że Pani robi sobie wyrzut z tego powodu?
Tak, mam do dzisiaj poczucie winy... że czegoś zaniechałam.
Pani była dziewczynką.
Miałam dwanaście lat, kiedy zaczęła się wojna, a siedemnaście kiedy poszłam do Powstania, więc szybko dojrzewałam. Nie tyle sobie wyrzucam, że czegoś nie zrobiłam, bo wiele zrobić nie mogłam, ale – że mnie to w gruncie rzeczy wiele nie obchodziło.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.