Rodzice zastępczy „zarabiają na dzieciach”, a rodzicom biologicznym masowo odbiera się je „za biedę” – takie wnioski można wyciągnąć z komentarzy po tragedii w Pucku. Nie idźmy tą drogą.
Przypomnijmy: w ubiegłym tygodniu media obiegły informacje o rodzicach zastępczych podejrzanych o zakatowanie dwójki dzieci: 3-letniego Kacpra i 5-letniej Klaudii. Równie szokująca co same doniesienia o śmierci jest sekwencja zdarzeń od momentu przyznania małżeństwu Cz. prawa do pełnienia nowej roli.
Piątka dzieci – odebranych wcześniej rodzicom biologicznym – trafia pod dach Cz. na początku roku, ponad rok po otrzymaniu przez nich uprawnień (jak się później okaże, wbrew przepisom). 3 lipca życie traci Kacper: rodzice zastępczy twierdzą, że dziecko spadło ze schodów. Nikt wersji Cz. nie podważa: dopiero później okaże się, że chłopiec miał poważne obrażenia wewnętrzne. 12 września umiera Klaudia. Cz. zeznają, że dziewczynka potknęła się w wannie i zachłysnęła. Prokuratura wszczyna śledztwo, a rodzice zastępczy zostają zatrzymani.
To, że przy okazji tragedii w Pucku zawiedli ludzie, i to na wszystkich niemal etapach tej sprawy – przyznawania prawa Cz. do pieczy zastępczej, braku odpowiedniej kontroli po wypadku z lipca, niepodjęcia odpowiednich działań przez prokuraturę po pierwszym zdarzeniu – wydaje się oczywiste. Warto się jednak zastanowić, w jakim kierunku zmierza dyskusja po tej tragedii. Dyskusja podwójnie ważna, bo dotycząca rodzicielstwa zastępczego i przemocy domowej.
„Zobacz, ile zarobili na tych dzieciach wyrodni rodzice z Pucka!” – krzyczał jeden z tabloidów, a gęsta atmosfera wokół rodzicielstwa zastępczego wyszła poza łamy brukowców. W zeszłym tygodniu nawoływano np. do „większej kontroli”, jaką państwo miałoby nałożyć na tzw. zawodowych rodziców zastępczych.
Kim są? W odróżnieniu od rodziców zastępczych spokrewnionych (zwykle babć, dziadków, cioć, którzy biorą pod opiekę dzieci) nie łączą ich z dziećmi więzy krwi. Przechodzą specjalistyczne kursy i w razie zapotrzebowania w danym powiecie opiekują się dziećmi przy finansowym wsparciu państwa. Jakie mają motywacje?
– Wielu nie posiada własnych dzieci i nie może pozwolić sobie, z różnych przyczyn, na adopcję – mówi Renata Durda, kierownik Ogólnopolskiego Pogotowia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie „Niebieska Linia”, ekspertka w dziedzinie rodzicielstwa zastępczego. – Jeszcze inni mają dzieci, które wyfruwają z gniazda, a oni wciąż się czują młodzi i uznają, że mogą zrobić coś dobrego. To fantastyczni ludzie, do których trafiają dzieci ciężko poturbowane przez los. Jest też grupa, dla której ważną motywacją jest brak pracy. Jeśli niezbyt się angażują emocjonalnie w opiekę, ale wywiązują ze swoich zadań, zapewniając podopiecznym pierwsze doświadczenie poczucia bezpieczeństwa, nie jest najgorzej. Grupa trzecia to ci, którym pieniądze przesłaniają wszystko. Warto jednak pamiętać, że stanowią mniejszość i że fakt ich istnienia nie zwalnia państwa z obowiązku opłacania rodzicielstwa zastępczego – zajęcia wymagającego nie tylko poświęceń, ale też środków.
Zważmy teraz kontekst dramatu z Pucka: to moment, w którym polska piecza zastępcza, oparta na anachronicznych domach dziecka, przechodzi trudne przeobrażenia: zmiany, które weszły niedawno w życie, mają doprowadzić do stopniowego odchodzenia od placówek opiekuńczo-wychowawczych w stronę adopcji i rodzicielstwa zastępczego właśnie. Jak żmudnym – i na razie nieskutecznym – procesem jest ta ewolucja, pokazał niedawny raport NIK. „Pracownicy socjalni alarmują, że z każdym rokiem jest coraz mniej kandydatów na rodziców zastępczych i adopcyjnych. Pomoc państwa jest znikoma, a akcje informacyjne – zachęcające do podjęcia wysiłku rodzicielstwa zastępczego – nieskuteczne” – pisali m.in. urzędnicy Izby.
Jak atmosfera wokół rodziców zastępczych – wyliczanie ich dochodów, domaganie się większych restrykcji – może wpłynąć na zgłaszanie się nowych kandydatów, nietrudno zgadnąć.
– Ci nie do końca zdecydowani pomyślą: „Jeśli wszyscy mają patrzeć na nas podejrzliwie, gra jest niewarta świeczki” – ostrzega Renata Durda. – Dokładne zbadanie dramatu z Pucka to jedno, a domaganie się większej kontroli nad rodzinami zastępczymi to drugie. Bo jak taka kontrola miałaby wyglądać? Mamy stworzyć kolejną specinstytucję? Pamiętajmy, że rodziny zastępcze potrzebują często przede wszystkim świętego spokoju. Nie może być tak, że nagle po domu będą się nieustannie kręcić panie z CPR-u, z OPS-u, pani kuratorka i pan sędzia rodzinny, bo dojdziemy do absurdu.
Nie oznacza to, że rodzice zastępczy nie potrzebują większego wsparcia.
– Wsparcie oznacza uwagę, uwaga pozwala dostrzec różne rzeczy, także te niepokojące – podkreśla Durda. – Domagajmy się od państwa, by pieniądze pochodzące z naszych podatków były mądrze wydawane. Ale nie zaczynajmy od logiki kontroli, bo może to wyrządzić więcej szkody niż pożytku.
„Za często i za łatwo odbieramy dzieci rodzinom, bo są biedne” – powiedział w radiu TOK FM Tomasz Terlikowski, proszony o komentarz do tragedii z Pucka (zaznaczył przy tym, że nie chce przesądzać, jak było w tej konkretnej sytuacji). Podobne diagnozy słyszymy często. Jeśli polegają na prawdzie, publicystyczne larum to za mało: państwo polskie nagminnie łamie prawo (odebranie dzieci jest możliwe tylko w przypadku przemocy oraz zaniedbań, które zagrażają życiu lub zdrowiu dziecka)!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.