Zżyma się, kiedy piszą o nim, że tak cudownie i wspaniale przeżywa swoją chorobę. Mówi, że jest zwyczajnym chorym jakich tysiące. Ale nie wierzcie mu za grosz. Bo jeśli ks. Jan Kaczkowski jest „zwyczajny”, to ja w takim razie jestem chińskim maharadżą.
„Przeżywam teraz najszczęśliwszy okres mojego życia” – cytuję za Janem Kaczkowskim.
– Tak, paradoksalnie tak. Pewnie zabrzmi to strasznie banalnie, ale teraz dostrzegam rzeczy, których kiedyś zupełnie nie zauważałem, mijałem obojętnie. No cóż, proszę państwa, tak to właśnie działa. Jeśli dostaniecie taką wielką pałą w głowę, to jak wam zaśpiewa skowronek albo pies zamerda ogonem, będziecie się cieszyli i zachwycali, jak jest pięknie. Ja nie jestem pod tym względem jakimś wyjątkiem, w niczym nie różnię się od tysięcy innych chorych.
Tak? To dlaczego Ksiądz nazywa siebie „onkocelebrytą”?
– Pewnie dlatego, że wiele osób mówi mi, że gdziekolwiek dziś nie otworzy lodówki, tam jest Kaczkowski.
I to w najlepszym czasie antenowym.
– Śmieję się, że to właśnie taki „onkocelebrytyzm”, bo jestem głównie znany z tego, że mam raka.
Ksiądz to mówi z przekąsem.
– Nie do końca. Raczej na takim półżarcie, ponieważ ten mój nowotwór – i mówię teraz zupełnie otwarcie – chciałbym umiejętnie „sprzedać”, nie tak śmiertelnie poważnie. Ja nie znoszę tej śmiertelnej powagi śmierci. Bo ona może człowieka zabić, jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało.
Poddaję się. Rozbroił mnie Ksiądz.
– Wszystko zależy od odpowiedniej perspektywy. Niedawno, tuż przed odebraniem koperty z wynikami badań, rozmawiałem z bliską mi osobą. Wyprzedzająco ostrzegałem, że te wyniki nie muszą być dobre. I wtedy usłyszałem: słuchaj, odkąd się urodziłeś, wydawało mi się, że każdy dzień jest darowany. A nie mówiła tego osoba, która specjalnie Panu Bogu się narzuca.
I wtedy zaświtało mi coś w głowie. Powiedziałem: to może zmieńmy perspektywę, niech ta szklanka będzie do połowy pełna, a nie do połowy pusta?
Bo ja zawsze się ze wszystkim spieszyłem – szybkie seminarium, potem szybki doktorat, specjalizacja z bioetyki, szybko hospicjum domowe, szybka budowa hospicjum stacjonarnego. A teraz, kiedy przyszła choroba, moi współpracownicy mówią, że pracuję nawet dwa razy więcej – choć ja absolutnie tego nie widzę... A zatem, gdybyśmy w tej perspektywie te moje 37 lat pomnożyli razy dwa, to już wychodzi 74. Więc może ta szklanka ma być do połowy pełna?
I dziwić się, że powiadają: „Nikt tak pięknie nie mówi o śmierci jak Kaczkowski”.
– Czyżby?
Za coś w końcu dostał Ksiądz ten „Ślad”. Konkretnie za „unikalny, lekki i przejmujący styl, w jakim dotyka spraw najważniejszych; sensu choroby, śmierci, życia”.
– Postaram się przewrotnie odpowiedzieć: nikt tak pięknie nie mówi o śmierci, bo jeszcze nie umarł (śmiech). Może jak przyjdzie ten moment, to będzie zupełnie inaczej. Zobaczymy. Ale to zaczyna być coraz bardziej ciekawe.
Kapłaństwo też?
– Zdecydowanie tak. Ja się absolutnie nie boję odnosić do trudnych doświadczeń w byciu księdzem. Miałem zresztą takie bardzo realne doświadczenia, spowodowane przez bardzo konkretnych ludzi Kościoła, których znam z imienia i nazwiska. Takie kłucie mnie, bardzo nieprzyjemne i naprawdę głęboko nieewangeliczne. Ale nie ma we mnie ani złości, ani frustracji. Jeden z moich mądrych przełożonych powiedział mi kiedyś, że nie jest sztuką cierpieć za Kościół, sztuką jest cierpieć od Kościoła.
Pomny różnych swoich doświadczeń życiowych mówiłem sobie: „Johny, jak ty to sobie wyobrażałeś, codziennie zbliżać się do Najświętszej Ofiary Krzyżowej i nie współcierpieć, składając siebie dosłownie na ołtarzu”? To byłaby bzdura. Pluszowe kapłaństwo, a ja nie chcę być pluszowym sweet księdzem, który klaszcze w łapki.
Ale chyba też i nie cierpiętnikiem?
– Nie, nie, w żadnym wypadku! Kiedyś bardzo pomogła mi ustawić te sprawy książka Człowiek w poszukiwaniu sensu Victora Emanuela Frankla. Tam było takie zdanie: „Człowiek na własne cierpienie musi zasłużyć”. Początkowo na to stwierdzenie strasznie się wściekłem, bo ono mi wyglądało właśnie tak bardzo cierpiętniczo. Pojąłem je dopiero wtedy, kiedy przetrawiłem to w całym kontekście życia Frankla, który jako więzień przeszedł niezwykle dzielnie przez hitlerowskie obozy koncentracyjne, nie tracąc przy tym godności ani sensu życia. I wtedy zrozumiałem, że musimy tak się wyćwiczyć, żeby wtedy, kiedy przyjdzie to największe cierpienie – takie cierpienie sięgające heroizmu – nie zmiażdżyło nas ono. I to jest to „zasługiwanie na cierpienie”.
Ksiądz zaleca nawet konkretne ćwiczenia: pracę nad „mięśniem sumienia” i „mięśniem bliskości”.
– To porównanie jest mi bardzo bliskie. Owe „mięśnie sumienia i bliskości” musimy ćwiczyć na małych rzeczach, przez całe życie, po to, żeby one dały radę wtedy, kiedy będziemy pod ogromną presją, kiedy zostaniemy poddani największej próbie. Im większy w tym zwykłym, codziennym, prozaicznym życiu włożymy w to wysiłek, tym bardziej będziemy przygotowani na to, co się wydarzy później.
I tutaj odwołanie. Chrystus na krzyżu mówi piękne, może najpiękniejsze słowa: „Wykonało się”. Gdybyśmy chcieli je przetłumaczyć na naszą współczesność to – rzecz jasna w dużym uproszczeniu – powiedzielibyśmy właśnie: „Dałem radę”. Oczywiście mówimy tu o człowieczeństwie Jezusa, nie zapominając o Jego bóstwie.
Nie mogę powstrzymać się przed zadaniem jeszcze jednego pytania: co nam Ksiądz chce zostawić… pod łóżkiem?
– Ha! Nawiązuje pan do tej niesamowitej historii sprzed lat, kiedy to w naszym hospicjum umarł w bardzo przejmujący sposób młody mężczyzna, a dosłownie chwilę później jego żona wczołgała się pod łóżko i wyciągnęła stamtąd… dwa wielkie poroża jelenia, mówiąc, „a tutaj Wojtek coś dla księdza zostawił”. Kompletnie absurdalna sytuacja.
Tak. Ale Ksiądz wie, o co pytam…
– Wiem. Mam nadzieję, że zostawię państwu „pod łóżkiem” coś, co was zaskoczy. Z jednej strony rozbawi, a z drugiej strony będzie jakimś powodem do refleksji. Chciałbym zostawić tam kawałek siebie. Z moją miłością do Mszy św., do kapłaństwa, krwistej polędwicy, a także z całym moim niegroźnym, mam nadzieję, szaleństwem oraz to, że nikim nie wolno pogardzać, a słowa Chrystusa „Wszystko cokolwiek uczyniliście…” należy traktować dosłownie i bez gwiazdki „chyba że”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.