Zżyma się, kiedy piszą o nim, że tak cudownie i wspaniale przeżywa swoją chorobę. Mówi, że jest zwyczajnym chorym jakich tysiące. Ale nie wierzcie mu za grosz. Bo jeśli ks. Jan Kaczkowski jest „zwyczajny”, to ja w takim razie jestem chińskim maharadżą.
Za to ja teraz mam gęsią skórkę, czytając tamten wywiad.
– Paradoksalnie, ja nigdy nie wyobrażałem sobie siebie jako starego księdza, takiego nobliwego prałata. Pracując przez lata z chorymi – zarówno w hospicjum, jak i w szpitalu – widziałem wszędzie, jak nowotwór „siecze”. Więc nie tyle z drżeniem, ile ze zdziwieniem pytałem: A dlaczego nie ja? Dlaczego nikt w mojej rodzinie? Nie wiem, czy to można nazwać intuicją, ale ja to chyba jakoś czułem. Więc to moje mówienie o szóstce wcale nie było takie pozbawione sensu.
Nie było…
– I teraz pewnie pan zapyta, na jakim etapie jest moja choroba?
Zapytam.
– Dzisiaj będę odbierał kopertę z najnowszymi wynikami. Trochę za wcześnie pan przyjechał (śmiech). Poprzednia koperta była dobra, a jeszcze wcześniejsza była słabsza. Ponieważ jednak teraz czuję się świetnie, byłbym potwornie zdziwiony, gdyby nastąpiła jakaś znaczna progresja nowotworu. Oczywiście, to wszystko i tak jest tylko czasowe. Ja, już nauczony doświadczeniem, muszę wiedzieć, że któraś z kolejnych kopert będzie zawierała złą informację. I muszę się jakoś przygotować, żeby mnie to nie zmiażdżyło. Bo nie mogę żyć złudną nadzieją i myśleć, że skoro chwilowo wszystko jest dobrze, to się gdzieś prześlizgnę bokiem. Oczywiście, miewałem takie myśli, ale to jest kompletnie irracjonalne. Wtedy wpisywałem sobie w „wujka Google” hasło „rozpoznanie i rokowanie glejaka czwartego stopnia” i to mnie od razu sprowadzało na ziemię.
Bo to jest śmiertelne rokowanie?
– Tak, jak to w glejaku czwartego stopnia. Ale nie chodzi tutaj o jakieś katowanie samego siebie, tylko o to, żeby mieć prawidłową perspektywę i twardo stąpać po ziemi.
Chyba że spółka z bł. Jerzym Popiełuszką?
– Chyba że spółka, my tego z Jerzym nie wykluczamy. Jestem cały czas otwarty na cud.
„Ponieważ tego raka nie da się z mojej głowy usunąć, chciałbym nim coś załatwić” – napisał Ksiądz w swojej książce. Coś?
– Wiele rzeczy. Otwiera się naprawdę mnóstwo nowych perspektyw. Trudno powiedzieć, że jestem za tego raka wdzięczny Opatrzności, bo to znowu byłaby trochę kokieteria i niezdrowe, nazwijmy to szukaniem pseudoświętości. W sensie biologiczno-technicznym ten nowotwór jest porażką systemu, kompletną porażką. Ja mam 37 lat, chętnie bym sobie jeszcze pożył. Jestem głodny życia.
Swój blog internetowy też Ksiądz nazwał „Smak życia”.
– I nie bez powodu. Ale nie będę siedział i tupał nóżką, że mi się diagnoza nie podoba. No niestety, jesteśmy biologią i jakoś się musimy zepsuć. A zatem skoro już ten nowotwór jest i nie można go usunąć – bo to wymagałoby usunięcia całego mózgu, a to nie byłoby do końca „komfortowe” (śmiech) – to coś trzeba z tym zrobić. Ja się ostatnio rozwijam w tym moim myśleniu, że jeżeli „on” ma być narzędziem, to musi być wykorzystywany przeze mnie bardzo świadomie. I to nie tyle jako brazylijski wyciskacz łez – czyli wychodzenie na ambonę i mówienie „zobaczcie, jaki jestem biedny, jakie mnie nieszczęście spotkało” – tylko poprzez pokazywanie, że na przekór chorobie można cały czas służyć i dawać. Bo choroba ani do niczego moralnie mnie nie uprawnia – choćby do wydawania kategorycznych sądów – ale i nie zwalnia mnie z żadnych powinności moralnych.
Uczciwości, dobrego kapłaństwa, troski o pacjentów?
– Chociażby. Z tym że to, co pan wymienił, nie jest żadnym mistrzostwem świata. To że nie kradniemy, nie zabijamy, kochamy dzieci albo jako księża mówimy dobre kazania i próbujemy w większości zachować celibat, to właściwie żadna zasługa, żaden wielki wyczyn. Tak naprawdę to jedynie wychodzenie na zero. Przecież my, katolicy, jesteśmy chyba wezwani do czegoś więcej!? Ja zawszę mówię o takiej przyzwoitości z wektorem na plus. I każdy z nas musi sobie odpowiedzieć na pytanie, co ta „przyzwoitość na plus” dla niego znaczy? Co może dać więcej niż tylko uczciwe wypełnianie zwykłych codziennych obowiązków?
A Ksiądz?
– Ja podczas choroby jestem, jak to mówią psycholodzy, w pewnym „procesie” i wiele rzeczy na nowo sobie redefiniuję. Mam całkowitą świadomość, że prawdopodobnie zostały mi miesiące życia; jeśli Opatrzność będzie łaskawa, to może z tych miesięcy ulepi się rok. Dlatego wszędzie naokoło powtarzam, że chcę ten czas przeżyć na pełnej „petardzie”, tzn. dając z siebie wszystko, co mogę, wyciskając z siebie wszystkie soki, a nawet więcej niż muszę, z pełną świadomością, że ta nadaktywność może skrócić moje życie. I to jest właśnie ten mój dar, który chcę Panu Bogu, czy też Panu Bogu w innych ludziach, ofiarować. Ale jest jeszcze jedna rzecz, która mnie mocno boli i gryzie: skoro teraz funkcjonuję w takiej mocnej nadaktywności, to co będzie, kiedy ona się skończy? Czy nie stracę sensu życia, wtedy kiedy będę wymagał już pełnej „obsługi”, kiedy będę nieprzytomny, nielogiczny?
Bezbronny?
– Otóż to. I być może jedyne, co będę mógł wówczas komuś ofiarować, to będzie właśnie ta moja bezbronność. To zaufanie, którego jeszcze w sobie do bliźnich nie do końca wypracowałem: że nie będę odrzucony, pogardzony, odrażający. I może paradoksalnie ta moja bezbronność będzie w stanie otworzyć innych na dawanie, a przez to znowu paradoksalnie, na zasadzie konwergencji, będzie nadal darem? To pytanie jeszcze nadal pozostawiam otwarte.
Oooo, proszę zobaczyć, przyszedł nasz pies. To teraz w wywiadzie pojawi się pewnie nawias: (przyszedł pies).
Pojawi się.
– To dobrze, bo to jest pies, który się śmieje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.