Zżyma się, kiedy piszą o nim, że tak cudownie i wspaniale przeżywa swoją chorobę. Mówi, że jest zwyczajnym chorym jakich tysiące. Ale nie wierzcie mu za grosz. Bo jeśli ks. Jan Kaczkowski jest „zwyczajny”, to ja w takim razie jestem chińskim maharadżą.
Przegadaliśmy do tej pory śmierć na wiele sposobów. Choćby tak jak wtedy, kiedy nieoczekiwanie zadzwonił: „W naszym hospicjum w ubiegłym roku zmarło sporo młodych rodziców, którzy zostawili swoje dzieci. W innych hospicjach jest podobnie. Napiszmy o tym, jak pomóc tym dzieciom przeżyć ich dziecięca żałobę” – zachęcał. A on o takich potwornie trudnych tematach umie opowiadać jak nikt inny. Czyni to z wyjątkowej pozycji: teoretyka i praktyka, szefa hospicjum i bioetyka, a zarazem pacjenta oddziałów onkologicznych, bohatera chemioterapii i kapłana, który „doprowadza ludzi do klamki ich ostatnich ziemskich drzwi” – jak kiedyś o nim napisano.
Nigdy nie był tuzinkowy, zwyczajny. W seminarium nazwano go „Skaner”, bo ze względu na potężną wadę wzroku czytał z nosem przy kartce. Niektórzy przepowiadali wręcz, że będzie „karykaturą księdza”. A teraz to on może się głośno zaśmiać i zrobić „a zygi, zygi” (co, nawiasem mówiąc, byłoby bardzo w jego stylu!). Najpierw, dlatego że jako – jak sam mówi – „zwykły prowincjonalny wikary” – stworzył od podstaw w niewielkim Pucku jedno z najlepszych hospicjów stacjonarnych w Polsce. Ale to jeszcze mało. Bo ks. Jan świetnie gra na kilku innych fortepianach: obronił doktorat nt. Godność człowieka umierającego a pomoc osobie w stanie terminalnym, wykładał bioetykę na Uniwersytecie Toruńskim, był kapelanem szpitalnym i świetnym katechetą z pierwszej linii frontu, który poprzez wolontariat hospicyjny „wyprowadzał na ludzi” tzw. trudną młodzież. I jeszcze parę innych ważnych spraw, z prowadzeniem cudownego vloga internetowego „Smak życia” na czele i organizacją corocznego Areopagu Etycznego, podczas którego uczy przyszłych lekarzy, jak rozmawiać z pacjentami o chorobie i umieraniu. W wieku 37 lat jest też kolekcjonerem licznych wyróżnień, m.in. Krzyża Kawalerskiego Orderu Odrodzenia Polski, orderu Curate Infirmos przyznawanego przez „watykańskie ministerstwo zdrowia”, a także laureatem tegorocznej edycji Dziennikarskiej Nagrody „Ślad” im. bp. Jana Chrapka. Uff, dużo tego.
I jeszcze ta druga sfera… 1 czerwca 2012 r., dzień, kiedy zdiagnozowano u niego śmiertelną chorobę – glejaka mózgu. Koniec? Bynajmniej. W jednym z listów, w którym dziękował za setki e-maili z wyrazami poparcia, napisał: „Ściskam Was mocno, kocham i jestem do Waszej dyspozycji! Absolutnie nie jestem załamany!”. Zaraz potem swoje doświadczenia choroby przekuł na jedną z najlepszych książek o „tych” sprawach: „Szału nie ma, jest rak”. Tak jak tylko on potrafi: ciętym językiem, błyskotliwie, do bólu szczerze i z ogromnym dystansem do samego siebie. Tak skutecznie, że z rzekomo „wstydliwą” tematyką śmiertelnej choroby i umierania przebił się do głównych polskich mediów. „Moje ulubione zdanie z Pisma Świętego pozostaje dalej aktualne: «Bądźcie przebiegli jak węże, a nieskazitelni jak gołębie», czyli umiejcie wykorzystywać media dla robienia dobrej sprawy związanej z «popychaniem sprawy Bożej do przodu», przy okazji próbując nie dać się zmanipulować, czyli nie pójść na kompromis moralny” – powiedział mi kilka dni temu.
I jeszcze jedno zdanie z ks. Kaczkowskiego, jedno z najpiękniejszych zdań o kapłaństwie, jakie kiedykolwiek usłyszałem: „Moim największym marzeniem jest, żeby móc do końca, do samej śmierci sprawować Najświętszą Ofiarę i żeby móc rozgrzeszać choćby tylko jednym sprawnym palcem”.
Załatwiam coś ważnego
Z ks. dr. Janem Kaczkowskim, twórcą i dyrektorem Puckiego Hospicjum pw. św. Ojca Pio, tegorocznym laureatem nagrody „Ślad” rozmawia Łukasz Kaźmierczak
„Umierający ksiądz” – bardzo mnie irytuje ten, pojawiający się tu i ówdzie, medialny anons przy nazwisku Kaczkowski…
– Ja Państwu dokładnie powiem, kiedy będę umierający, dobrze? Tak się umówmy.
To samo przekazuję zresztą moim pacjentom, którzy przychodzą do naszego hospicjum w Pucku z przeświadczeniem, że są umierający. I cały nasz wysiłek polega na przekonaniu ich, że w tym momencie wcale tak nie jest, że na razie są ciężko chorzy, a umierający będą kiedyś. Mówimy takiemu pacjentowi: wie pan, ta walka wcale się nie skończyła, będziemy robili wszystko, żeby się pan jak najlepiej czuł, będziemy podnosili jakość pańskiego życia (w tym typowym quality of life), a jednocześnie zrobimy wszystko, żeby trwało ono jak najdłużej (choć jesteśmy świadomi, że te dwa wektory wejdą kiedyś ze sobą w konflikt).
Albo kiedy pacjent jest zszokowany i nie da się go inaczej uspokoić, potrząsając nim, mówimy „stop” (dość nakręcania się). Jak przyjdzie naprawdę trudny moment, to Panu powiem. Na razie zajmujmy się życiem.
Jeśli o mnie chodzi, to prawda, jestem ciężko chory, ale proszę mi zaufać, kiedy będzie naprawdę źle, to powiem albo się Państwo sami zorientują. Na dzisiaj spokój. Owszem, mam guza mózgu. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że rokowanie jest śmiertelne, ale przestańcie mnie nazywać umierającym księdzem.
Kontrolnie jednak zapytam: „szóstka” nadal jest aktualna?
– Szóstka… szóstka… Przypomni mi pan?
Sala numer sześć w puckim hospicjum. Kilka lat temu powiedział mi Ksiądz, że gdyby kiedyś przyszło mu umierać, to chciałby właśnie tam…
– A tak, szóstka jest nadal jak najbardziej aktualna z opcją na czwórkę. I niestety, staje się coraz bardziej aktualna, poprzez „to”, co mi do głowy strzeliło.
Przyznaję, że puściłem to wówczas drugim uchem, na zasadzie: ot, takie gadanie.
– Pomyślał pan pewnie: kokieteria.
Trochę tak. Chociaż to było już po wyznaniu Księdza, że zdiagnozowano u niego guza nerki, ale rokowania są świetne.
– Bo i rzeczywiście od czasu operacji wszystko jest w porządku. Nerka ma się akurat bardzo dobrze.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.