Pan Bóg w opałach? Kościół znowu pod ostrzałem? Nawet przyjazny wszystkim papież Franciszek zmanipulowany przez bezduszny świat mediów? Boże, zatrzymaj świat, ja wysiadam! Chyba już jedyna nadzieja na ocalenie sacrum człowieczeństwa w organizacji jakiegoś narodowego egzorcyzmu nad wszystkimi opcji gender czy świętującymi Halloween zamiast Wszystkich Świętych. Jednym słowem, koniec naszego świata i koniec człowieka.
Pozostaje spakować walizki i wyprowadzić się do jakiegoś lepszego paradiso. Pozbawionego ludzi mniej idealnych ode mnie. Albo przeciwnie – pełnego nadludzi, dla których nic nie jest problemem. Gdyby Pan Bóg miał ręce, to na pewno już dawno by je załamał. Ale skoro nie ma, to my załamiemy je za Niego. To przecież nasze powołanie. Ale małą chwilkę… Hurra, nie jesteśmy Bogiem!
zastępstwo mimo woli
Delikatną zgagę i swoisty niesmak w ustach wywołał ów entuzjastyczny okrzyk. Bo już przyzwyczailiśmy się do roli. I to wcale nie byle jakich aniołów sądu ostatecznego. Mamy przecież większe aspiracje. Potępiliśmy, kogo było trzeba. Pozostałym warunkowo, ale z racji istotnych podobieństw do naszych standardów i wyznawanych dogmatów, jednogłośnie zapewniliśmy tańce z aniołami i niebiańską ambrozję. A co!? Przecież chodzili do kościoła i nie zadawali pytań, przynajmniej takich, na które nie znaliśmy odpowiedzi. Dzięki Bogu, pozwolili też myśleć za siebie. Bo to przecież można się spocić i zmęczyć, kiedy człowiek zacznie poszukiwać na własną rękę czy trafniej – na własny mózg. Lepiej zdać się zatem na altruistyczne wyręczenie w trudzie, w dodatku sankcjonowane 100% gwarantem recepty na szczęście. „Chcesz czy nie, powiem ci, jak żyć”.
„Boję się ludzi o niezachwianych przekonaniach, ponieważ czuję od nich chłód śmierci i wrogość wobec życia, wobec jego dynamiki, ciepła i różnorodności; unikam ich, bo po prostu nie wierzę w deklarowaną pewność ich wiary”. Pod tymi słowami Tomáša Halíka podpisuję się wszystkimi długopisami z mojej szuflady. Ja również największe trudności mam nie z tymi, którzy są dla mnie złośliwi. Rozumiem, że mogłem komuś nadepnąć na odcisk. Najtrudniej jest wtedy, kiedy trzeba rozmawiać z tymi, z którymi nie da się rozmawiać. Rozmowę traktuję oczywiście nie tylko jako wymianę słów. Bo albo tylko praktykują oni życie, zamiast dać się nim zaskoczyć, albo są najzwyczajniej nudni w swym fanatyzmie smutnych przyzwyczajeń.
wiara w ruchu
Moja wiara też nie jest niezachwiana. To znaczy, nie chcę, by taka była, martwa i zimna, bo nie stać jej już na żadne sensowne pytanie. Tym oczywiście nie różni się od uczciwego ateizmu. Jedno i drugie może przebrać się za sztywny rytuał czy ideologię. Ona zaś ciągle pyta, bo jest ludzka, zwyczajna. Dlatego zmaga się z wciskającym się wszędzie triumfalistycznym przekonaniem, że to, co w niej najlepsze i najpewniejsze, jest już dawno poza mną, znaczy gdzieś w martwej historii i przestrzeganiu litery. Teraz wystarczy tylko być wiernym i innych do tej wierności zmuszać.
Ciągle pytam, ile w tej mojej wierze zdrady, również w mówieniu o Bogu. Bowiem bliższy jest mi nadal język „On” niż „Ty”. Ale „On” nie może mnie zbawić. Zbawia tylko „Ty”, i to takie „Ty”, które nie jest na zewnątrz mnie. To ostatecznie jedyne „Ty” mojego własnego „ja”. „Ty”, które chce się spotkać i dlatego potrzebuje mojej modlitwy. Tak jak ja jej potrzebuję.
Pytam, ile w tej mojej wierze pewności, która nie pozwala więcej Bogu na bycie Nim samym, a ile mojego zadufanego nieczułego szczęścia, że na loterii otrzymałem swój talent i najważniejsze jest to, abym go teraz nie sponiewierał, czyli najlepiej odłożył w nienaruszonym stanie na czas totalnych rozliczeń. Ale to wszystko jest drogą daleką od Ewangelii. „Wolę raczej Kościół poturbowany, poraniony i brudny, bo wyszedł na ulice, niż Kościół chory z powodu zamknięcia się i wygody kurczowego przywiązania do własnego bezpieczeństwa Nie chcę Kościoła zatroskanego o to, by stanowić centrum, który w końcu zamyka się w gąszczu obsesji i procedur” (Franciszek, Evangelii gaudium, 49). Kościół to przecież „ja”. W dodatku to „ja” w drodze. Dlatego ciężko iść tą drogą z tymi, którzy sprawiają wrażenie już bycia u celu.
na giełdzie
Otrzymany od Boga talent ma zatem pójść w obieg. Tym talentem jest również moja wiara. Strach i obawa przed plajtą są być może czynnikami wystawiającymi transakcję na ryzyko szwanku, ale zakopując go głęboko pod ziemią i w ten sposób chroniąc jak bezcenny skarb, choć wolny od tego ryzyka straty, na pewno nie okażę się inwestorem roku.
Przyjęcie owego talentu nie oznacza jednak, że od tej pory wszystko zależy ode mnie. W przeciwnym razie nie mógłbym go pomnożyć. Nie miałbym po prostu z kim czy dla kogo.
Oczywiście, że można wszystkim pokazać plecy i w pojedynkę zmierzać na górę naszego spotkania z Jahwe. Wiele ekonomii wyznaje zasadę: „Kto pierwszy, ten lepszy”. Bo w niebie też jest hierarchia i trzeba się wdrapać na miejsce jak najbliżej „centrum”. Stąd będzie później wszystko dobrze widać. Ale religio znaczy „więź”, i to bynajmniej nie ze swoim niezachwianym samozadowoleniem czy przywiązaniem do uprzywilejowanych miejsc. Jeśli religia ma pozostać sobą, czyli braterstwem, a Kościół eklezją – wspólnotą, to dopóki stygnie moja dłoń w rozłące z ciepłem dłoni brata, dopóty próżna moja wspinaczka na górę błogosławieństw. Talent trzeba pomnożyć, a to znaczy również podzielić się nim z innymi. To nic, że niektórzy woleliby nic nie mieć, żeby nic nie stracić. Paradoks polega na tym, że mają, bo muszą mieć, nawet po to tylko, by się tego pozbyć. I nie chodzi wcale o to, czy inwestycja zwróci się wedle prognozowanych analiz. Ostatecznie i tak nie będę miał nic więcej ponad to, co rozdałem.
zabawa w Boga
Bóg dając nam cokolwiek, tego czegoś jakoś sam się pozbywa. Traci jakby z naszą wolnością, mając nadzieję, że nie na zawsze. Że dobrze inwestuje, inwestując w nas. Ale to nie jest wcale powód, by się nad Bogiem użalać. By chcieć znowu Go bronić i strzec przed tymi, którzy – w naszym mniemaniu – na pewno zdefraudują Boski dar. Spokojnie, On da sobie radę. Nawet wtedy, kiedy saldo w kasie chwilowo wskoczy na minus, z pewnością skorzysta z rezerw. Nam trzeba pozostać w ludzkiej skórze. To doprawdy w niczym nam nie uwłacza, że nie jesteśmy wszechmogący. Że to nie my szafujemy talentami. Hojniej dla tych, których lubimy. A skąpiej dla innowierców. Może niektórych zadowoliłaby nawet odrobina mniej. Nie trzeba odgrywać Boga, wystarczy przebrać się za kolejną wersję św. matki Teresy czy bł. Jana Pawła II.
Ale odgrywanie cudzych ról czy zbytnie przeróbki nas samych na inną miarę zazwyczaj fatalnie się kończą. Obrazuje to świetnie pewna anegdota: „Otóż, kiedy Thompson skończył siedemdziesiąt lat, postanowił zupełnie zmienić styl życia, by je przedłużyć. Przeszedł na ścisłą dietę, zaczął biegać, pływać i opalać się. W ciągu trzech miesięcy schudł piętnaście kilo, zgubił w talii ponad dziesięć centymetrów, za to jego klatka piersiowa stała się szersza i bardziej umięśniona. Szczupły i opalony wybrał się jeszcze na zakończenie do fryzjera. Kiedy jednak wyszedł od niego z nową fryzurą, wpadł pod przejeżdżający autobus.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.