Twarz wieczornych Wiadomości. Jednych irytuje, innych rozczula. Jednak nikt nie może przejść obok niego obojętnie, bo Krzysztof Ziemiec nie boi się otwarcie mówić o tym, co dla wielu, nawet dziś, stanowi temat tabu: o wierze, wartościach, a także swoich słabościach. Być może dlatego ludzie otwierają się przed nim jak przed nikim innym. Koledzy mówią o nim: „ekspert od trudnych rozmów”. Jak mu się to udaje? „W tym zawodzie najważniejsze jest to, by ludzie po prostu cię lubili” – zdradza w rozmowie z Darią Kanią.
W czym więc tkwi problem?
Funkcjonuje w kilku przestrzeniach, a trudno się bliżej poznać z kimś, z kim ma się słaby kontakt. Niektóre dzieci z podwórka są nastawione tylko na rywalizację i brutalizację. To naprawdę przerażające, bo z pełną świadomością mówię o zachowaniu małych dzieci. Niestety w takich czasach żyjemy, że dzieci bywają mało wrażliwe i mówią takim językiem, którego nawet starsi rzadko używają. Potem syn przychodzi do domu i pyta, co to znaczy i wymienia słowo na trzy litery.
I co mu pan odpowiada?
Żeby zmienił kolegów.
To trudne. Poza tym chce pan, by przez całe życie schodził innym z drogi? Może skazuje go pan na osamotnienie?
Nie, zdecydowanie nie. On z całej trójki jest najsilniejszy. I właśnie teraz znalazł sobie serdecznego kolegę podobnego do niego. Z podwórka. Razem kopią piłkę, razem przychodzą po szkole do domu po pięć złotych i idą na lody. Tak jak za moich czasów.
Pańskie dzieci chodzą do szkoły publicznej czy prywatnej?
Do społecznej. Ani publiczna, ani prywatna. Mają małe skromne klasy, ale dobre warunki do nauki. Dziś myślę, że to nie ma już znaczenia, czy szkoła jest publiczna, czy prywatna, ponieważ sposób nauczania jest i tak wycieńczający, a program narzucany z góry przez ministerstwo – niewykonalny. Nauczyciele przerzucają go na dzieci, bo sami nie są w stanie wszystkiego zrealizować, a maluchy przenoszą zadania na rodziców. I to jest realny problem. Kiedy przychodzę do domu nie zawsze mam siły to robić. Inni rodzice pewnie mają podobnie. Coś jest z tym systemem nie tak. To temat na dużą debatę publiczną. Ewidentnie trzeba coś zrobić. System edukacji się zużył? Dziesięć lat temu uczelnie wyższe były zawalone studentami, a dziś świecą pustkami, bo ludzie nie chcą iść na studia. Nic nie dają. Nie ma po nich pracy i nie uczą niczego pożytecznego. Kiedyś studia nie były powszechne, były bardziej elitarne… Ale nagle na początku lat dziewięćdziesiątych część osób uwierzyła, że studia podniosą ich status społeczny i gdy tak faktycznie zaczęło się dziać, a hierarchizacja społeczeństwa uległa przemianie, dawne podziały przestały funkcjonować. Głównie wiązało się to z dużym awansem zawodowym i społecznym. Beneficjentów przemian społeczno-ustrojowych było w tamtym czasie sporo. Wystarczyło mieć skończone studia i znać na po- ziomie podstawowym język angielski, by zacząć wznosić się po szczeblach kariery. Dzisiaj ci ludzie, którzy wtedy na trzecim, czwartym roku studiów zaczynali pracę są prezesami wielkich światowych koncernów. Moi obecni równolatkowie nie mają nawet najmniejszych szans na podobny początek i nawet gdyby pracowali bardzo ciężko, nigdy im nie dorównają. Sam pochodzę z tej potencjalnej grupy tzw. awansu zawodowego, chociaż nie skorzystałem z niego, mimo możliwości.
To była świadoma decyzja czy tak po prostu wyszło?
Całkowicie świadomie zmieniłem swój los. Skończyłem politechnikę i zaczynałem jako inżynier. Choć marzyłem o dziennikarstwie od dziecka! Po pierwszej magisterce poszedłem jednak inną drogą, zrobiłem podyplomowo studia dziennikarskie. Chciałbym dożyć czasów, kiedy studia znów będą kształtowały nie tylko naukowo, ale też budowały tożsamość. By wykształcenie było równo- znaczne z wejściem do grona prawdziwej elity.
Mówi to pan jako ojciec?
Także. Choć też jako obywatel. I myślę, że mam prawo o tym mówić, bo miałem ze strony ojca ciocię i babcię, które były nauczycielkami. Jedna z moich babć napisała nawet podręcznik do chemii, pamiętam, że uczyłem się z niego, gdy chodziłem do liceum. Był tak napisany, że od razu rozumiałem o co chodzi, bo moje ówczesne podręczniki były z trudem przyswajalne. Ani ja, ani moi koledzy nie mogliśmy ich zrozumieć. Mając takie doświadczenia rodzinne wiem, że współczesna szkoła gdzieś się zagubiła. Ale też czasy są inne. Bycie nauczycielem nie wzbudza już szacunku. Niestety dzisiaj kariera nauczyciela sprowadza się do stwierdzenia: „A jeśli mi nie wyjdzie, to zawsze mogę zostać nauczycielem. Bo jest etat. Stała pensja”. Powołanie dydaktyka? To dziś często selekcja negatywna.
A wracając do decyzji o zejściu z drogi świetlanej kariery, dlaczego pan zrezygnował?
Gdy był wyścig szczurów po palmę pierwszeństwa do mety pt. „sukces”, mimochodem wziąłem w nim udział. Popłynąłem z falą rówieśników, ale w porę odpłynąłem własną drogą. Gdybym tego nie zrobił, pewnie byłbym dzisiaj ważnym prezesem w drogim garniturze.
Dlaczego pan nie chciał?
Źle się w tym czułem. Po studiach, na początku lat dziewięćdziesiątych, trafiłem do dobrze prosperującej firmy i jako dwudziestoparoletni szczeniak dostałem stanowisko, biurko, służbowy samochód. Jednak to nie było dla mnie. Czułem, że jestem za młody, że za wcześnie, za szybko i że nie zasłużyłem jeszcze na to wszystko, co do- stałem ot tak sobie. Było mi głupio, że mój ojciec z czterdziestoletnim doświadczeniem zawodowym zarabiał wtedy dużo mniej niż ja i nie miał nawet połowy biurka, nie wspominając już o gabinecie, własnym samochodzie i wielu innych rzeczach, które mi wtedy przyznano.
I co było dalej?
Wybrałem inną drogę, taką, która wymagała ode mnie wielu poświęceń. Także finansowych, ponieważ postanowiłem zacząć od zera. Jak człowiek ma mało lat i nie ma żadnych zobowiązań, to może zacisnąć zęby na jakiś czas, by w końcu do czegoś dojść. Dzisiaj też są tacy, widzę po młodych dziennikarzach, którzy przychodzą np. na staż do Wiadomości. Nie wszyscy są roszczeniowi, nie żądają gruszek na wierzbie. Są bardzo pracowici, ambitni, pełni pokory, pracują za najniższe stawki, dając z siebie wszystko. Ale zdarzają się też tacy, którzy po miesiącu pracy chcą prowadzić własne programy.
Może mają świadomość, że progres jest możliwy tylko do pewnego momentu, a potem trudno już się wzbijać. I boją się, że przepuszczą ważną okazję. Artyści śpiewają często, że nie wolno bać się miłości. Często, gdy młodzi ludzie pytają mnie, jak osiągnąć coś w tym zawodzie, mówię im, że generalnym problemem waszego pokolenia jest to, że wszystko macie, ale wszystkiego się boicie. Boicie się pracy za darmo, otwarcia na drugą osobę albo zaangażowania, także w miłość. Macie poczucie, że wciąż jeszcze tyle macie do zrobienia. Tyle muszę jeszcze dla siebie zrobić, zanim poświęcę się dla innych. Myśmy tak nie myśleli, chcieliśmy robić coś bezinteresownie. Dla idei. Dla innych. Dla kraju.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.