Twarz wieczornych Wiadomości. Jednych irytuje, innych rozczula. Jednak nikt nie może przejść obok niego obojętnie, bo Krzysztof Ziemiec nie boi się otwarcie mówić o tym, co dla wielu, nawet dziś, stanowi temat tabu: o wierze, wartościach, a także swoich słabościach. Być może dlatego ludzie otwierają się przed nim jak przed nikim innym. Koledzy mówią o nim: „ekspert od trudnych rozmów”. Jak mu się to udaje? „W tym zawodzie najważniejsze jest to, by ludzie po prostu cię lubili” – zdradza w rozmowie z Darią Kanią.
Byliście pokoleniem z czasów przełomu. Po ćwierćwieczu od odzyskania niepodległości jak pan wspomina siebie z tamtych lat?
Byłem zbyt młody, by czynnie opowiedzieć się za Solidarnością, miałem czternaście lat. A za stary na drugi NZS. Nie zaangażowałem się w niego tak jak moi młodsi koledzy, którzy tworzyli na studiach niezależne zrzeszenie studentów. Byłem zdystansowany, właściwie nie wiem czemu. Ale pamiętam, że brałem udział w spotkaniach w kawiarni „Niespodzianka” na MDM-ie, gdzie mieścił się sztab wyborczy Solidarności w 1989 roku. Cała sto lica, zarówno stara, jak i młoda, przychodziła tam, by poczuć kulturę wolności. Powiew zmian. Do dziś mam zachowane ulotki, które rozdawały nam starsze panie, pamiętające chyba jeszcze przedwojenną Warszawę. Mówiły na kogo głosować i pilnowały, żeby nie zapomnieć o jeszcze jednym głosowaniu do Senatu, nawet długopisem zakreślały, gdzie mamy zaznaczyć swoje krzyżyki na kartach do głosowania. One nas kierunkowały. Później po wyborach przyszły niestety pewne rozczarowania, ale cieszę się, że było mi dane przeżyć ten kawałek historii, która jednoczyła całe pokolenie.
Prawdziwa solidarność.
Starsze pokolenie miało kampanię wrześniową, po- wstanie warszawskie, Sierpień '80, a moje ma przełom, który jednym przyniósł oczekiwane zmiany, innym rozczarowanie. Ale był to wielki moment historii.
Wspólne dyskusje, zaangażowanie, wspólnota. Chyba wtedy, mimo technicznego kierunku studiów, poczułem głęboką potrzebę uczestniczenia w tej dyskusji i w tym, co się dzieje. Zapragnąłem zostać dziennikarzem. Oglądałem wszystkie programy, czytałem wszystko, zbierałem wszystkie ulotki, ale nie angażowałem się czynnie i trochę mam teraz do siebie o to żal. Mam taki charakter, że nie lubię bycia w tzw. komunie, w grupie, jestem indywidualistą. Poza harcerstwem nie należałem do żadnej organizacji. Ani na lewo, ani na prawo, ani społecznej, ani komercyjnej, choć oczywiście głośno popieram niektóre działania społeczne i charytatywne, ale bardziej w sensie duchowym. W działaniu, a nie w członkostwie.
Wolność – jak pan ją dzisiaj rozumie?
Dla mnie autorytetem jest Jan Paweł II, który powie- dział, że wolność jest nam zadana, a nie dana. Trzeba ją umiejętnie wykorzystać. Jest darem, ale jeśli ją nieumiejętnie wykorzystamy, przerodzi się w formę duchowego niewolnictwa albo nawet totalitaryzmu. Nieumiejętnie wykorzystana wolność może zrodzić tyranię dla innych. Człowiek ma wolność wyboru, może iść w jedną stronę lub drugą, dobrą lub złą, ale nie może swoimi wyborami ograniczać wolności innych. Patrzymy na Ukrainę, na Francję i widzimy jak na naszych oczach zmienia się sytuacja wolności. O to moje pokolenie nie walczyło, większość z nas była ideowcami. Toczyliśmy bój o prawo wyboru, a nie duże pieniądze i karierę, choć zupełnie niepostrzeżenie wielu to skusiło po drodze
Jakie cechy zaważyły, że nie wszyscy zboczyli?
Budulec, który się wynosi z domu. Często słucham radia, ostatnio była w mojej rodzimej, bo tam zaczynałem, Trójce rozmowa z Dariuszem Malejonkiem. Mówił, że
wyrastał w domu, w którym nigdy niczego nie brakowało, a jednak nie było systemu wartości. I dopiero w dorosłym życiu, w momentach kryzysowych, kiedy otarł się o narkotyki, alkohol i kompletnie zagubił życiowo i duchowo, zorientował się, że wielu rzeczy nie dostał w domu rodzinnym, których mu brakowało. Dopiero inni ludzie pokazali mu, że są ponadczasowe wartości: wiara, rodzina, dom, idea międzypokoleniowa. Dzisiaj większość osób nie dostaje tego ani w domu, ani w szkole. To są realne problemy czasów, w których żyjemy. I nieprędko je przeskoczymy. Bo zamiast tego myślimy o spłacie kredytu, karierze, splendorze.
Media czasami obarczane się za promowanie takiego stylu życia.
Niesamowicie mnie to boli, że niektóre media tak bardzo się zmieniają. Niestety naprawdę poważnie obawiam się, że dożyjemy czasów, kiedy czytanie prasy będzie przywilejem. Już dziś rola dziennikarza prasowego jest dużo mniejsza niż jeszcze dziesięć lat temu. A autorytetami zostają ludzie, którzy nie zawsze mają umiejętności i wiedzę, a znani są jedynie z tego, że wygłupiają się przed kamerą. Ale są oglądani! Ich siła oddziaływania, podobnie jak mediów elektronicznych, jest znacznie większa niż dziennikarzy. Patrzę na pokolenie moich dzieci i myślę, że te dzieci wyrosną na osoby, które nie będą czytały ani gazet, ani książek. A wiedzę o świecie będą czerpać tylko z Internetu.
Jaka jest pańska wizja tego zawodu?
Mam w sobie wiele pokory. Zaczynałem pracę w dzienikarstwie od parzenia kolegom i koleżankom kawy, przeszedłem wszystkie etapy i szczeble w tym zawodzie. Nie jestem spadochroniarzem, którzy przyszedł do telewizji dlatego, że miał jakichś znajomych. Jestem dziennikarzem z dorobkiem. I sam go wypracowałem. Oczywiście zawsze mam sobie wiele do zarzucenia, że mogłem być lepiej przygotowany do rozmowy, mogłem lepiej wypaść, przycisnąć gościa, ale to każdy chyba myśli takimi kategoriami. Czasami bolą niesprawiedliwe oceny mojej pracy. Czasem też to, że ktoś nie pochwali za dobre rzeczy, a gani za wpadki.
Jak sobie pan radzi z takimi sytuacjami, żyjąc w świecie brutalnych mediów?
Jakoś sobie radzę, bo znam swoją wartość i mam mnóstwo pokory. Najważniejsze dla mnie, jako dziennikarza telewizyjnego, jest to, że jestem doceniany i lubiany przez widzów. Ufają mi, a to najwyższa ocena. Często spotykam się z wyrazami sympatii. Myślę, że jest to znacznie cenniejsze niż pochwała szefa, podwyżka czy stanowisko. Dorosłem do tego, by odbierać to w kategoriach fundamentalnych. Wiem, że kariera może być iluzoryczna, krótkotrwała i dla każdego ma inny wymiar. Dla jednych sukcesem będzie sława, dla innych pensja, popularność i zapraszanie na rauty, a dla jeszcze innych wyrazy sympatii i wsparcia znajomych w trudnych chwilach.
Jak to wygląda?
Dostaję często listy pisane atramentem i łzami. Ludzie piszą, że tylko do mnie mogą się zwrócić z prośbą o po- moc. Kieruję je dalej, bo nie wszystkim mogę pomóc. Chyba mają do mnie zaufanie, skoro otwierają się właśnie przede mną. W dziennikarstwie nie ma większego komplementu niż bycie wiarygodnym.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.