Czym jest tożsamość chrześcijańska? To jest pierwsze i podstawowe pytanie, na jakie trzeba sobie odpowiedzieć, jeśli chce się mówić o jakimkolwiek wpływie na naszą, chrześcijańską, samoświadomość. Spróbujmy zatem zdefiniować ją sobie na nasz użytek. Przegląd Powszechny, 3/2007
Czym jest tożsamość chrześcijańska?
To jest pierwsze i podstawowe pytanie, na jakie trzeba sobie odpowiedzieć, jeśli chce się mówić o jakimkolwiek wpływie na naszą, chrześcijańską, samoświadomość. Spróbujmy zatem zdefiniować ją sobie na nasz użytek.
Tożsamość można opisać pozytywnie i negatywnie. Pozytywnie, czyli prostym stwierdzeniem, że jestem chrześcijaninem, a negatywnie, że nie jestem – w związku z tym – ani ateistą, ani tzw. agnostykiem, ani człowiekiem religijnym na wzór wyznawców innych monoteistycznych religii, jak Żydzi czy muzułmanie, ani nie jestem wyznawcą innych religii, starszych czy młodszych od chrześcijaństwa. Wygląda prosto i banalnie, ale jednak warto się nad tym zastanowić. Opis pozytywny mówi o mnie samym, opis negatywny – o świecie, w którym żyję, a obok mnie żyją ci, których wskazałem: ateiści, agnostycy, Żydzi, muzułmanie, buddyści, hinduiści, świadkowie Jehowy itd. Żyjemy razem we wspólnym świecie i czymś się od siebie różnimy, choć przecież bardzo dużo nas też łączy. Aktualność w danym środowisku negatywnego opisu tożsamości, to znaczy codzienna konieczność konfrontowania się z „innymi” z religijnego punktu widzenia, wspomaga świadomość pozytywną własnej tożsamości. Tak jest wszędzie tam, gdzie chrześcijanie są mniejszością, lub przynajmniej nie są większością. W naszym środowisku, w ramach narodu od tysiąca lat chrześcijańskiego, w kraju, w którym o naszym chrześcijaństwie przypominają wieże kościołów w każdej wsi, kalendarz z niedzielą na czerwono i mnóstwo obyczajów, nie czujemy na co dzień presji, by siebie samego jako chrześcijanina dookreślać. Z pewnego punktu widzenia to dobrze, gdyż jesteśmy u siebie i rozumiemy się między sobą, nie musimy przed nikim usprawiedliwiać się z naszego religijnego zachowania, czy też nikomu go tłumaczyć. Z drugiej strony jednak ma to pewne minusy: nie musząc tłumaczyć się innym, nie tłumaczymy też sobie i ryzykujemy popadnięcie w rutynę religijnych zachowań, których sens staje się dla nas aż tak oczywisty, że możemy w ogóle zapomnieć, jaki on jest.
A czasy się zmieniają. Czy chcemy, czy nie, nasze środowisko staje się coraz bardziej pluralistyczne, także z punktu widzenia religijnego. Możemy tu rozważyć dwa podstawowe przypadki. Pierwszy, to nasze własne podróże, które coraz częściej są emigracją stałą lub na określony czas. W nowym miejscu spotykamy nowych ludzi, którzy albo w ogóle nie są chrześcijanami, albo są nimi, ale jakoś inaczej. Wielu naszych rodaków za granicą nie potrafi się odnaleźć wśród chrześcijan Europy Zachodniej, gdyż ich obyczaje odbiegają od naszych i ludzie nie potrafią rozeznać, czy to jeszcze jest „ich” chrześcijaństwo, czy jakieś podejrzane. Drugi przypadek, to nasze własne podwórka, na które przeprowadzają się inni ludzie, imigranci, przynoszący ze sobą inną religię i inne obyczaje. Wobec nich też czasem nie wiemy, na czym ma polegać nasze świadectwo chrześcijańskiego życia. Wszystko to łączy się z problemem tożsamości, z tym, na ile jesteśmy świadomi siebie jako chrześcijan, byśmy mogli nimi pozostać, a nawet rozwijać się i pogłębiać, w świecie, który dookoła nas propaguje inne wartości. Na pewno lekarstwem na to nie stanie się samo wpisanie Boga i tradycji chrześcijańskiej w preambuły konstytucji, czy to krajowej, czy europejskiej.