Rzecz niby prosta jak drut – kupuję dla siebie, ale wyobrażam sobie, że na ulicy są ludzie, którzy kupić nie będą w stanie. Kupuję więc i dla nich. I po prostu im daję, nie wykonując całej tej intelektualnej woltyżerki: „Dam mu, ale co, jeśli to oszust? W drodze, 5/2007
A przede wszystkim – dawali przykład. W świecie, w którym ludzie nie mają żadnych zahamowań, by upubliczniać swoje zło, równowagę przywrócić może tylko obraz tych, którzy publicznie robią coś dobrego. Gdy słyszę, że sąsiadka wspiera dziecko z domu dziecka, a drugi sąsiad przy okazji podwórkowych rozmów o polityce i aborcji wyjaśnia, jak najlepiej wesprzeć dom samotnej matki, tworzy się atmosfera, w której łatwiej będzie wpaść na pomysł, aby komuś pomóc – pomoc stanie się opcją częściej rozważaną, łatwiej dostępną dla innych. Powtarzam – nie chodzi o to, by wstrzymywać się z wysyłaniem sms–ów, czy wspieraniem przelewami dobrych akcji. Chodzi o to, by nie czynić sobie z tego wymówki pozwalającej mijać konkretnych potrzebujących, którzy staną nam na drodze.
A co z potencjalnymi oszustami? W mojej ocenie nadużywanie tego argumentu wiąże się najczęściej z redukowaniem wyrzutów sumienia – nie daję, bo co jeśli to kanciarze, którzy mój datek przepiją. Mówią to ludzie, którzy w innych dziedzinach życia wykazują się niezwykłą roztropnością; na pierwszy rzut oka rozpoznają, czy człowiek, który oferuje im dodatkowe ubezpieczenie albo sprzedawca zachwalający tę, a nie inną pralkę, to fachowiec czy zwykły naciągacz. Przecież wystarczy zwykły chłopski rozum, by zauważyć, że młodzieniec, który nagabuje podróżnych w pociągach na Dworcu Centralnym i zbiera na „leczenie chorego na raka kolegi z klasy Michała Kowalskiego”, następnego dnia będzie sprzedawał „charytatywne” krzyżówki, a za dwa tygodnie zabraknie mu dwóch złotych „na dopłatę do pociągu do Opola”.
Zawsze jeśli mam wątpliwości – rozmawiam. Kilka miesięcy temu natknąłem się na kobietę, która zaczepia kierowców na parkingach w okolicach warszawskiego centrum handlowego Promenada. Schludnie, skromnie ubrana, prosi o cokolwiek. Zastanowiło mnie to, polscy żebracy też bowiem ulegli już kapitalistycznym miazmatom i wydaje im się, że ludzie zamiast dawać na „biedne dzieci”, chętniej finansują bułkę, baton czy kapcie, słowem – inwestują w konkretne „projekty”. Z tą kobietą było inaczej – z wdzięcznością, ba, z pietyzmem wzięła ode mnie obiad, który miałem odgrzać sobie w domu, ciesząc się, że syn spróbuje sałatki. Pięć lat studiowałem psychologię, w takich sytuacjach, zanim sięgnę po portfel, zawsze ciągnę rozmowę z proszącym jak najdłużej, dopytuję o jak największą liczbę szczegółów, czekam aż w historii pojawi się jakaś luka, sprzeczność albo wyjdzie na jaw irytacja żebraka, który wkurzony tym, że ględzę, zamiast płacić, poczęstuje mnie paroma przekleństwami i zniknie. Jeśli mam czas – wykonuję też inne czynności śledcze (jeśli żebrzący zgadza się na to, by zamiast pieniędzy kupić mu żywność i prowadzi do najbliższego sklepu, po wszystkim pytam sprzedawczynię, czy byłem dziś pierwszym czy pięćdziesiątym darczyńcą danej osoby).
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.