Rzecz niby prosta jak drut – kupuję dla siebie, ale wyobrażam sobie, że na ulicy są ludzie, którzy kupić nie będą w stanie. Kupuję więc i dla nich. I po prostu im daję, nie wykonując całej tej intelektualnej woltyżerki: „Dam mu, ale co, jeśli to oszust? W drodze, 5/2007
Wspomniana kobieta przeszła wszystkie moje testy. Nie mam czasu, by pojechać z nią „w teren” i sprawdzić sprawę głębiej. Wiem, że najlepiej byłoby, gdybym pomógł znaleźć jej jakąś pracę. A co jeśli ona mogłaby pracować, ale woli żebrać? Zasadna wątpliwość, ale co jeśli jest dokładnie odwrotnie? Przecież jeśli ta kobieta kłamie, także ma problem, zaciąga winę na swoje sumienie. I wreszcie – czy jest sens trząść się nad jednym jogurtem, skoro sam w miesiącu kupuję ich pięćdziesiąt?
Zatem – po pierwsze: rozmawiać. Nie rzucać bez słowa i uciekać ze wstydem takim, jakby przed chwilą zrobiło się coś zdrożnego. Zatrzymać się przy starszej pani, która nagabuje przechodniów obok największej warszawskiej księgarni. Uśmiechnąć się, zażartować. Sprawić, żeby to, co się na tej ulicy dzieje, było raczej spotkaniem niż załatwieniem sprawy, nie wściekać się na nią, że mimo iż kupiliśmy jej lekarstwa, za tydzień widzimy ją w tym samym miejscu. Lekarstwa mają bowiem to do siebie, że się kończą, a renta się nie zwiększa. Ciągłe dawanie – to brzmi jak herezja w świecie, w którym nawet działalność dobroczynna ulega czasem kapitalistycznemu myśleniu w kategoriach: inwestycja – zysk (ciekawa rzecz, że Jezus nie apelował do bogatego młodzieńca, żeby zainwestował pieniądze w programy, ale żeby po prostu je rozdał).
Po drugie – radzę wyzbyć się kojącej myśli, że sięgając do portfela, uda nam się zbawić ten świat. Nauczył mnie tego starszy pan, który w najlepszym garniturze stał z wyciągniętą ręką pod kościołem przy warszawskim placu Starynkiewicza. Przyjeżdżał kilka razy w miesiącu z daleka (bo żebrać u siebie się wstydził), jego renta nie wystarczała nawet na światło, do tego dochodziły jeszcze jakieś alimenty. Płacił to wszystko i nie miał na jedzenie i leki. Kupiliśmy i jedno, i drugie. Pamiętam, co czułem, gdy zobaczyłem go w tym samym miejscu dwa tygodnie później. Zainwestowałem tyle pieniędzy, a on znów tu stoi?! Staruszek też czuł już, co się święci, więc gdy tylko mnie zobaczył, zaczął wtulać się w filar kościoła, niczym dziecko, które narozrabiało i udaje, że właśnie go nie ma. – Znów nie miałem za co wykupić recept. Nie wezmę od pana żadnych pieniędzy, nic już nie chcę, pan już mi pomógł.
Są na tym świecie ludzkie biedy, które nie poddają się logice rozwiązania problemu. Są na tym świecie ludzie, których, zamiast dawać im wędkę, już do końca życia trzeba będzie karmić rybą. Nauczyła mnie tego siostra Małgorzata Chmielewska, gdy w ubiegłym roku odwiedziłem jej ośrodek na świętokrzyskiej prowincji. Zachwycałem się „biznesowością” tego przedsięwzięcia – tym, że siostra, lansując tezę, iż „biedak zarobi tylko na bogatym”, uruchomiła tanim kosztem produkcję luksusowych przetworów i mebli, które następnie sprzedaje snobistycznym warszawiakom. Siostra uparcie wracała zaś do bezdomnych, mieszkających w jej warszawskich domach, którzy nigdy w życiu nie pokalają się już żadną pracą i będą „pasożytowali na zdrowej tkance społeczeństwa”. A miarą chrześcijaństwa tej tkanki będzie to, czy na taki układ się zgodzi.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.