Rzecz niby prosta jak drut – kupuję dla siebie, ale wyobrażam sobie, że na ulicy są ludzie, którzy kupić nie będą w stanie. Kupuję więc i dla nich. I po prostu im daję, nie wykonując całej tej intelektualnej woltyżerki: „Dam mu, ale co, jeśli to oszust? W drodze, 5/2007
Sprawnie i bezboleśnie przelewając pieniądze na konto organizacji charytatywnych, zachowujemy się racjonalnie, tracimy jednak bezpowrotnie szansę spotkania z obdarowanym.
Na początku roku dwukrotnie odwiedzałem Meksyk. Największy szok przeżywałem tam w restauracjach. I nie mam wcale na myśli wrażeń po spożyciu przywodzącej na myśl ogień piekielny papryczki chilli. Chodzi mi o sposób, w jaki moi meksykańscy przyjaciele zachowywali się przy kasach. W Europie w dobrym tonie jest ograniczać konsumpcję i gdy sprzedawczyni w fast foodzie proponuje do kanapki ekstra frytki, należy grzecznie odmówić. W Meksyku moi znajomi sprawdzali, czy w pakiecie nie można otrzymać przypadkiem jeszcze dwóch dodatkowych porcji, sosu i małej sałatki, po czym prosili, by zapakować je do torby, którą brali do samochodu. Przy pierwszej nadarzającej się okazji wręczyć wracającym z pracy robotnikom czy dziecku, które od świtu do zmierzchu na ruchliwym skrzyżowaniu sprzedaje kierowcom tanie, lokalne cukierki albo zieje ogniem, podpalając opary nafty, którą co chwila płucze usta.
Stojąc z nimi w kolejce do kasy fast foodu w mieście Puebla, uświadomiłem sobie, co miał na myśli Jan Paweł II, apelując o „wyobraźnię miłosierdzia”. Rzecz niby prosta jak drut – kupuję dla siebie, ale wyobrażam sobie, że na ulicy są ludzie, którzy kupić nie będą w stanie. Kupuję więc i dla nich. I po prostu im daję, nie wykonując całej tej intelektualnej woltyżerki, którą dobrze znam z autopsji i rozmów z moimi bliskimi w kraju. „Dam mu, ale co, jeśli to oszust? Dam mu, a on sprzeda i kupi sobie wino. Dam mu, a on poczuje się źle, przekonany, że uznaję go za biedaka”. Setki razy zdarzyło mi się minąć biednego człowieka – zamiast go nakarmić, tuczyłem swoje podejrzenia.
To prawda – w Ameryce Łacińskiej sprawa jest prostsza. Tam bieda nie pozostawia miejsca na wątpliwości. Kto choćby raz w życiu zobaczył dzielnice biedy na przedmieściach miasta Meksyk, favele w Sao Paulo czy Rio de Janeiro, do końca życia będzie w sobie nosił obraz nędzy, o której przeciętnym, średnio zamożnym Europejczykom po prostu się nie śniło. Nędzy tym straszniejszej, że praktycznie zinstytucjonalizowanej. Wyjętej spod państwowego nadzoru, zorganizowanej według zupełnie innych, mafijnych praw, z ludźmi, którzy nie komunikują się ze światem zewnętrznym w żadnym znanym języku, którzy za pożywienie mają dwie tortille na dzień i którzy nawet nie próbują szukać pracy, bo wiedzą, że i tak jej nie znajdą, ani oni, ani ich dzieci. Perspektywa jest jasna jak tamtejsze słońce – głód, smród i ściany z kartonu skończą się dopiero razem z końcem świata. Podobne warunki panują na meksykańskiej prowincji, którą też miałem okazję zwiedzić, w stanach Oaxaca czy Guerrero. Moja przyjaciółka, związana z Opus Dei w Puebli, przysłała mi właśnie zdjęcia z misji, z którą członkowie Dzieła wybierają się co roku do stanu Queretaro, gdzie bieda aż piszczy a dniówka w wysokości 10 pesos (ok. 3 złotych) uważana jest za szczyt szczęścia.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.