Rodzice do recyklingu

Ważne, by dziecko otrzymało sygnał o adopcji, gdy ma 3–5 lat, bo jest ono wtedy w relacji zawierzenia do dorosłych. Kiedy będzie miało 15 lat i znajdzie się w okresie młodzieńczego buntu, powiedzenie prawdy o adopcji może mieć destrukcyjne skutki. W drodze, 12/2009



Wydaje się, że rodzinne domy dziecka są dobrym rozwiązaniem, bo dzieci mogą wejść w bliższe relacje między sobą, wychowawcy mogą je lepiej poznać, bardziej się w nie zaangażować, a i atmosfera jest w nich spokojniejsza.

Odpowiem z ciężkim sercem, bo znam wielu wartościowych ludzi, którzy prowadzą lub prowadzili rodzinne domy. Z pewnością ich motywacja pracy była początkowo szlachetna, a praca, którą wykonują, jest katorżnicza. Zasługują oni na szacunek, ale nie wszyscy są wychowawcami najwyższej próby. Nie to jest jednak największym mankamentem. Poważne wątpliwości wzbudza formuła rodzinnych domów dziecka. Prowadząc te domy, przez długie lata konsekwentnie zamykali się na świat. Wywalczyli sobie na przykład, że od roku nie jest nad nimi sprawowany nadzór pedagogiczny.

A przecież wychowawca szóstki nie swoich dzieci, może być zmęczony, poirytowany, a w konsekwencji czegoś istotnego nie zauważyć. Gdybym prowadził taki dom, zmusiłbym administrację do opłacenia psychologa, który przynajmniej raz w tygodniu odwiedzałby dom, a którego przedstawiłbym dzieciakom jako znajomego. Obserwowałby, a wieczorem by mi powiedział: to jest dobrze, a to nie gra. Bo jeśli ktoś wierzy, że ma same sukcesy w wychowaniu, to albo jest ślepy, albo głupi. Dlatego sądzę, że heroizm ludzi z rodzinnych domów trzeba wesprzeć sensowną superwizją. I to wbrew niechęci znacznej części dyrektorów tych domów do otrzymywania takiego wsparcia.

Specyfika funkcjonowania rodzinnych domów dziecka polega również na tym, że umieszczano w nich przez minione dziesięciolecia z reguły dzieci, których relacje z rodzicami były zerwane. W tej sytuacji wychowawcy nie interesowali się rodzinami wychowanków. Gdy się zmieniło podejście i stworzono formalne podstawy reformy zbudowanej na prawach człowieka, w skład których wchodzi prawo do wiedzy o własnych korzeniach, do życia we własnej, a nie cudzej rodzinie, to prowadzący rodzinne domy byli zniesmaczeni i mówili: „To są nasze dzieci”.

Czasem dochodzi do rozwiązania domu rodzinnego, co rodzi kolejny dramat dzieci.

Liczba takich domów zmniejszyła się w Polsce w latach 90. XX wieku o ponad jedną czwartą. Zostały zlikwidowane z różnych powodów, czasem dlatego że wychowawcy osiągnęli wiek emerytalny, a czasem dlatego, że doszło w nich do przemocy, a dzieciak powiadomił, że jest bity. Jeżeli wychowawca naruszy nietykalność dziecka, to jest to czyn karalny. Innymi powodami były alkohol i różne formy nieradzenia sobie z ogromem pracy. Do tego dochodzi nieżyczliwa postawa środowiska. Pewna szefowa rodzinnego domu dziecka opowiadała mi, że administracja oświatowa ją gnębi, a w kolejce słyszy, że wzięła bachory, żeby mieć większe mieszkanie.

Ekonomicznie też w rodzinnych domach nie było zbyt wesoło. Wiem o poważnych błędach, o brutalnym rozwiązywaniu rodzinnych domów z dnia na dzień, bo wkradło się wypalenie, bo pojawiło się negatywne napięcie wśród ludzi, którzy kiedyś zaczynali z bardzo fajną motywacją. Wiele złego dokonało się w wyniku zamknięcia środowisk. Powstał nawet związek zawodowy dyrektorów rodzinnych domów dziecka. Bardzo dobrze im życzę, ale jeśli zamkną się w swoim gronie, nie będą zauważać rodziców naturalnych i nie przyjmą pomocy, to ich praca będzie się marnować.

Mnie smuci również to, że nie przeprowadzono badań na temat przyczyn licznych porażek rodzinnych domów, że środowisko – dla własnego dobra przecież – nie podjęło refleksji na ten temat. Publikacji o tym w prasie fachowej próżno szukać. Kiedy w grudniu pojawią się – jak od kilku lat – liczne billboardy zachęcające do zakładania rodzinnych domów dziecka, to proszę pamiętać, że ja krzyczę w głos, że nie zgadzam się na sprowadzanie rozmowy o rodzinnych domach dziecka do tak powierzchownego przekazu, bo tu nie o reklamę powinno chodzić, a o rozmowę.

Jak każdy z nas, niepracujących w placówkach wychowawczych ani w sferze socjalnej, może pomóc mieszkańcom domów dziecka?

Proponuję, by szczerze odpowiedział sobie na pytanie: „Jak byś się zachował, gdyby rodzina z dziećmi zagrożonymi pobytem w domu dziecka mieszkała na twojej klatce schodowej? Omijałbyś szerokim łukiem nieciekawych rodziców i narzekał na nieznośne dzieciaki, czy może szukałbyś dojścia do rodziców, próbował ich jakoś wesprzeć, by dzieci nie trafiły do placówki?”.

rozmawiał Paweł Kozacki OP




MAREK ANDRZEJEWSKI ur. 1959, doktor nauk prawnych, adiunkt w Instytucie Nauk Prawnych PAN i UAM, specjalista z zakresu prawa cywilnego, socjalnego i ochrony praw człowieka, przez 9 lat pracował w domach dziecka, autor wielu artykułów, wydał książki: Domy na piasku. Rzecz o sieroctwie i domach dziecka, Ochrona praw dziecka w rodzinie dysfunkcyjnej, żonaty, ojciec czwórki dzieci, mieszka w Poznaniu.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Pobieranie... Pobieranie...