Zawsze śmieszyły mnie zawarte w wielu kobiecych pismach pseudostatystyki, z których wynikało, że prawie każdy mężczyzna zdradza przynajmniej raz swoją żonę, a co czwarta mężatka szuka pociechy w ramionach kochanka. Czy mogłam wtedy przypuszczać, że także mnie przyjdzie zweryfikować te tezy? Przewodnik Katolicki, 3 sierpnia 2008
„Życzliwy” donos był dla mnie wstrząsający. W jednej chwili osunął mi się grunt pod nogami i to nieomal dosłownie; mam wrażenie, że na chwilę nawet zasłabłam. Pamiętam całą gamę uczuć, jakie mnie wtedy wypełniły. List był napisany tak sugestywnie, że właściwie od razu w niego uwierzyłam, dopasowałam do jego treści wszystkie obrazy z naszego małżeńskiego życia – rozluźnienie relacji, ciągły brak czasu męża, jego rzekome zapracowanie, wieczorne powroty do domu i wyjazdy w weekendy. Przeczytałam ten list chyba kilkadziesiąt razy tego dnia. Dopiero po dłuższej chwili, przyłapałam się na tym, że „skazuję” własnego męża jedynie na podstawie nie podpisanego i komputerowo napisanego anonimu. A może to wszystko kłamstwa, prymitywny i wredny żart? Nie wiedziałam co robić.
Gdy mąż wrócił z pracy do domu byłam już na tyle wyciszona, że zaczęłam odgrywać tragifarsę, która miała trwać przez najbliższe kilka tygodni. Postanowiłam, że będę udawać przed mężem, że nic się nie stało i że nikomu nie powiem o anonimie, dopóki sama wszystkiego nie sprawdzę. Rozpoczął się chyba najgorszy czas w moim życiu: dzieci coraz częściej „przechowywane” u rodziców, albo u siostry, zwalnianie się z pracy, czyhanie pod firmą na męża, śledzenie, obserwowanie. Miałam nawet specjalny kalendarzyk, w którym wszystko zapisywałam. Z dnia na dzień narastała we mnie nienawiść, wściekłość i jakaś obłędna zazdrość.
Pamiętam, jak po codziennym „śledztwie”, wracając do domu, z niechęcią przyglądałam się na ulicy kobietom, jaką odrazę budziły we mnie inne kobiety, przymierzające w sklepach nowe ubrania. Byłam „przekonana”, ze stroją się, żeby romansować z cudzymi mężami. W takiej atmosferze spędziliśmy nawet święta Bożego Narodzenia. Starałam się tylko jak mogłam, żeby mój stan nie przelewał się na dzieci. Przed Sylwestrem wszystko się ostatecznie potwierdziło. W złości, niechęci i złorzeczeniach postanowiłam o rozwodzie.
Chodziłam tak podminowana, że byle pretekst przyczynił się do awantury, w której wygarnęłam mężowi, że wiem wszystko. Wkrótce dowiedziała się o wszystkim moja siostra. Postanowiła za wszelką cenę ratować nasze małżeństwo. Odciągała mnie, jak mogła od ostatecznej decyzji o rozwodzie.
Pierwszą nadzieją miał okazać się psycholog. Choć jego pomoc długofalowo zawiodła, na pewno pomógł mężowi i mnie „technicznie” w trudnych początkach. Po prostu dzięki tej pomocy wyjawiliśmy sobie z mężem prawdę: Marek przyznał się do zdrady, a ja wreszcie dałam upust moim emocjom. Marek strasznie przepraszał, żałował romansu, w który się uwikłał, przekonywał, że kocha mnie i dzieci ponad wszystko i prosił, żebym pozwoliła mu wszystko naprawić. Nie wiedziałam, czy wierzyć, ale stopniowo zmiękłam i wszystko zaczęło wracać do normy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.