Duch Święty materializuje i dopełnia wszelkie Boże działania na ziemi. Tygodnik Powszechny, 27 maja 2007
Niezmiennie przejmujące wnętrze dostojnego, starego kościoła. Grube mury skutecznie filtrują światło z zewnątrz. Gdy niebo jest zachmurzone i światło słońca nie jest w stanie przedrzeć się przez niewielki skądinąd witraż nad głównym ołtarzem, z trudem można wyczuć, czy to poranek, czy wieczór. Na pewno jednak zawsze słyszalny jest wiatr.
Wiatr ma swoje sposoby na przedostawanie się przez szczeliny w starych murach. Choć zazwyczaj skutecznie przed nim chronią, może intensyfikować lub łagodzić chłód panujący zazwyczaj w odwiecznym półmroku kościoła. Najbardziej przenikliwy jest jednak jego głos, czy raczej jęk, by nie powiedzieć: wycie. W zdumiewający sposób przebiega ono rozmaite rejestry wysokości i wolumenu brzmienia. Zawsze jest niesamowite – nie wiadomo, czy bardziej podobne do wycia psa, czy kota, a może do konwulsyjnego płaczu dziecka albo jakiegoś stworka, czymś nękanego duszka, diabełka... Ma się wrażenie, że coś, a może raczej ktoś jest przez wiatr rozrywany, rozdzierany na krawędziach murów, wystających detalach dachu. Wszystko to podkreśla surową przytulność kościoła: te jęki, czyjeś miotanie się, szamotanie, dzieją się na zewnątrz. A nawet jeśli nie jest tak do końca, to zawsze słychać je z daleka.
Wiatr, ruah. Moc, gwałtowność, uderzenie, które nie słabnie: nagły „potężny wicher", „wieje, kędy chce"... Siła, natarczywość – i to jęczące wycie – narzucają wyobraźni przeczucie bólu. Coś jest rozrywane, może nawet niszczone. Jedyną obroną tego czegoś jest przejmujący krzyk. A przecież to tylko wiatr – strumień niewidzialnego, ulotnego, nieuchwytnego powietrza, które skądinąd jest nam niezbędne, gdyż warunkuje nasze życie. Owszem, wciąż się porusza, pulsuje tchnieniem, łagodnym powiewem, orzeźwia, ochładza, jest bliskie, delikatne. Jak możliwa jest taka dwuznaczność? Przewrotny paradoks? Drwina z wyobraźni czy podstępna próba rozluźnienia jej więzów?
Liturgia Zesłania Ducha Świętego wskazuje na ten właśnie moment gwałtowności wiatru, rezonujący potem w całej historii Kościoła. Jest to właśnie chwila nagłego uderzenia, objawienia mocy – gwałtownej, porywającej, nieubłagalnej. Najbardziej obecne w naszej świadomości teksty o Duchu Świętym – hymn „O Stworzycielu Duchu przyjdź" oraz sekwencja „Przybądź, Duchu Święty" – historycznie biorąc, mają charakter wtórny. Wyrażają one prośbę, oczekiwanie, tęsknotę. Są antycypacją, przeprowadzaną wszakże ex post. Nasza zwykła, tradycyjna pobożność jakby bała się dotknąć tego momentu gwałtowności zstępowania Ducha Świętego. A przecież tętni nią nie tylko opis samego zdarzenia z Dziejów Apostolskich, lecz także – i to jak! – przewidziane na tę uroczystość w graduale śpiewy chorałowe. Mocy i nieuchronności towarzyszą tu rozmach i pewność. I nie powodują one bynajmniej przerażenia. Są wręcz spełnieniem oczekiwań. Przynoszą ulgę rozwiązania. Rozstrzygają.
Dzięki temu wyraziściej zarysowują się profile Osób Trójcy Świętej. Polaryzuje się pełna miłosierdzia i delikatności cierpliwość Bożego Syna. Nowego blasku nabiera zakorzenienie i początek wszystkiego w Bogu Ojcu. Duch Święty nie może zatem być nikim innym, jak dopełnieniem, potwierdzeniem – powiedzielibyśmy: „kropką nad i".
Na swój sposób, bardzo subtelnie, jest On też jednak wyrazem „zniecierpliwienia" Ojca – i Syna. „Zniecierpliwienia" pełnego wyrozumiałości, przewidzianego, wkalkulowanego w przygodę Boga z człowiekiem. Ojciec i Syn wiedzą (i wiedzieli), że Apostołowie sami „nie daliby rady", że konieczna jest (i była) interwencja „z zewnątrz", a raczej z góry (choć niekoniecznie mająca charakter Deus ex machina). Zresztą, Pan Jezus zapowiadał ją bardzo lojalnie (J 14, 25-31; 15, 26-17).
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
O św. Stanisławie Kostce rozmawiają jezuiccy nowicjusze z Gdyni: Marcin, Szymon, Jakub i Mateusz
O kryzysie Kościoła mówi się dziś bardzo wiele, choć nie jest to w jego historii sytuacja nowa.